Dev Saran jest wybitnym sportowcem odnoszącym sukcesy w piłce nożnej. Prowadzi szczęśliwe i beztroskie życie z żoną Rheą oraz synkiem Arjunem. Aż do dnia 18.03.2002 roku, który to diametralnie zmienia jego życie. Tego dnia spotyka bowiem Mayę - kobietę, która ma wyjść za mąż, lecz nie jest do końca zdecydowana, czy tego chce. Dev rozmową nakłania ją do podjęcia decyzji i poślubienia jej wieloletniego przyjaciela - Rishiego. Po rozmowie z Mayą Dev, czując, że komuś pomógł staje zamyślony przed bramą i zostaje potrącony przez samochód.Mijają cztery lata. W wyniku wypadku Dev doznał poważnej kontuzji nogi, co przekreśla jego dalszą karierę sportową. W jego niegdyś idealnym wręcz związku z Rheą coraz częściej pojawiają się konflikty. Maya, którą to Dev namówił cztery lata wcześniej na ślub, również nie odnalazła szczęścia w związku małżeńskim.Pewnego dnia w wyniku zbiegu okoliczności dochodzi do ponownego spotkania Mayi i Deva. Oboje z początku nie są do siebie zbyt pozytywnie nastawieni, lecz z czasem okazuje się, że są bardzo do siebie podobni. Zaprzyjaźniają się ze sobą i razem podejmują próby ratowania ich sypiących się związków małżeńskich. Lecz los krzyżuje ich plany. Serdeczna przyjaźń między obojgiem z czasem przeradza się w gorącą miłość.Bohaterowie stają przed dylematem moralnym, będą musieli odpowiedzieć sobie na pytanie, co jest ważniejsze, szczęście ich rodzin, czy ich własne szczęście*.
Nie lubię marnować czasu, fakt
przeglądając FB czy inne tego typu strony, raczej nie pomnażam swojej wiedzy,
ani nie wykonuję swoich obowiązków służbowych, ale nie mam twardych dowodów ile
czasu marnuję, tymczasem film ma jakiś czas trwania… dlatego, aby uciec od
wyrzutów sumienia rzadko tylko oglądam film. Albo robię na drutach, albo
pracuję. Dziś na łóżku piętrzył się stos prac semestralnych do sprawdzenia,
toteż włączyłam sobie bollywoodzki film. Oglądałam go już kiedyś i bardzo go
lubię, w ten sposób umiliłam sobie wieczór…
Film opowiada o dwóch parach,
których drogi przecinają się na emigracji. To dwa niedobrane małżeństwa z
których uciekła miłość, bądź też nigdy jej nie było, a może była, ale
nieodwzajemniona? To smutna historia ludzi, którzy pewnego dnia zaczynają
zmieniać swoje życie. Niestety kosztem swojego partnera. To historia „odpuszczenia”
dbania o małżeństwo z nadzieją, że potoczy się siłą rozpędu. To historia o tym
jak żyje się z trudnym partnerem i o tym, że miłość może i zwycięża wszystko,
ale codziennie trzeba stwać z nią i walczyć. A my zwykle wolimy odpuścić.
„Nigdy nie mów żegnaj” pomimo
bollywoodzkiej produkcji jest bardzo specyficznym filmem. Nie jest tak
przesiąknięty indyjskimi smaczkami, jak jego wielki brat „Czasem słońce czasem
deszcz”, nie trzeba być specjalistą od kultury Indii by ten film pojąć, jest
uniwersalny. Problemy bohaterów są powszechne. Chociaż ja akurat w
bollywoodzkich filmach lubię oglądać indyjską kulturę, uwielbiam dotykanie
stóp, prośbę o błogosławieństwo, to jest bardzo malownicze. Tutaj z
malowniczości zostają cudowne kolory, bajeczne sari i chociaż mniej
ostentacyjne niż w „Czasem słońce, czasem deszcz’ to jednak ponad przeciętne
bogactwo.
Jednak to nie dla sari,
ulubionych aktorów, czy muzyki(chociaż ta faktycznie jest świetna), oglądam ten
film. Kiedyś uwiódł mnie swoją historią. Dwoma parami, nieszczęśliwymi, chociaż
zgodnie odgrywającymi sielankową farsę. Gdy oglądałam ten film, ładnych parę
lat temu, chyba z sześć… inaczej patrzyłam na ten film, było mi żal każdego z bohaterów,
każdego na swój sposób, bo Dev jest zgorzkniały, ale pochował marzenia, Maja
nie ma dzieci i wyszła za mąż bez miłości, Rhea znosi kapryśnego męża i wieczną
wojnę w domu, a Rishi jest niekochany i chyba to odczuwa. Dziś patrzę na to
inaczej, nie żal mi nikogo, no może synka Rhei i Deva, na każdego z bohaterów
jestem zła. Bo pożenili się, ale zostali cholernymi egoistami, ciągną w swoją
stronę, liczy się tylko ja, ja i ja. To prawda, nikt nie zasługuje na to co ich
spotkało, bo to bardzo nieprzyjemna i raniąca sytuacja, dla każdego, ale na
dłuższą metę żaden bohater przy okazji dzisiejszego oglądania nie zasłużył na
moją sympatię. Zepsuli sobie życie, na własną prośbę.
Nie wiem skąd u mnie taki
drastyczny sąd, bo jest to jeden z filmów, który darzę ogromnym sentymentem i
sympatią. Jest prawdziwy i jeśli zapomnimy, że trwa ponad trzy godziny, można
śmiało go polecić osobie, która chce zacząć przygodę z bolly. Może mam dziś zły
dzień, bo smutek tego filmu, nostalgia i melancholia udzieliły się i mnie.
Teraz chyba wezmę się za Om Shanti Om. Tutaj nie da się zepsuć sobie humoru.
Mimo wszystko polecam Wam „Nigdy
nie mów żegnaj”. Nie takie bolly straszne.
11/52
*opis fabuły z Wikipedii, plakat z filmweb