Strony

niedziela, 30 listopada 2014

"Patriotów 41" - Marek Ławrynowicz

Stalinizm jako okrutna groteska. Nowa powieść najbardziej hrabalowskiego z polskich pisarzy!
Opowieść o mieszkańcach pewnego domu. Tych sprzed wojny, którzy go zbudowali, marząc, że będzie dla nich schronieniem do końca życia, z okresu wojennego i tych z czasów PRL. Jego mieszkańcy doświadczyli zmiennych kolei losu: zbrodni i miłości, podłości i szlachetności, chwil szczęścia i samotności. Usiłowali przetrwać w świecie, który był nieprzewidywalny, czasami balansując na granicy tragifarsy i absurdu. A dom trwał razem z nimi….




Kiedy tylko przeczytałam opis książki „Patriotów 41” poczułam się zachęcona. Gdy książka przyszła, obie z Mamą stoczyłyśmy o nią batalię. Zapowiada się świetnie, opis jest intrygujący i obiecuję naprawdę genialną lekturę. Dlatego nikt się nie zdziwi, gdy sięgnęłam po nią tak szybko. Nazwisko autora, niestety, nic mi nie mówiło, notka biograficzna wymienia jego spore dokonania i dowodzi, że ma spory dorobek, jego pracy przy serialu radiowym W Jezioranach dodatkowo predestynują go do pisania książki właśnie w takim stylu.

„Patriotów 41” to opowieść o mieszkańcach domu stojącego przy tytułowej ulicy. Przed wojną dom ten wybudowali żydzi, którzy na stare lata mieli dosyć Warszawy i szukali schronienia w podwarszawskich lasach o uzdrawiającym powietrzu. W Niemczech do władzy dochodził Hitler, a oni cieszyli się odpoczynkiem. Przyszła, wojna, holocaust, nad ulicę Patriotów nadciągnęły czarne chmury, ich dom znalazł się na terenie getta, aż w końcu poprowadzono ich na stację kolejową. Wojna dobiegła końca, przez dom przewijali się szabrownicy, aż w końcu zaczęli pojawiać się lokatorzy, jak to po wojnie, z różnym bagażem doświadczeń, szukający bliskich, nowej przyszłości, zapomnienia. Dom powoli się zapełniał. Mieszkańcy stworzyli wspólnotę, barną jak witraż, składający się z różnych, czasami skrajnie niepasujących do siebie kawałków, które summa summarum tworzą coś barwnego, oryginalnego.
Każdy  rozdział poświęcony jest poszczególnym lokatorom, to tak jakby wprowadzenie do tematu. Jest Mamcia, która wierzy, że jej syn jest w Anglii, nie traci nadziei, pogody ducha i chęci pomocy innym, jest ubek z awansu społecznego, była gwiazda teatru, pracownik biura meldunkowego, są pracownicy PKP, nauczyciel rosyjskiego. Cały spoełeczny przekrój. Każda z tych osób ma swoją tajemnicę, historię. Rozwinięcie ich losów mamy w dalszej części książki, jedni będą pojawiać się częściej, inni rzadziej, ale każdy z nich jest potraktowany indywidualnie, z uwagą i w sposób mistrzowski opisany. Brawo.

Na początku po głowie chodziło mi porównanie do serialu Alternatywy 4, ale szybko mi przeszło, bo jednak ten serial to była satyra na tamte czasy, ta książka jest głębsza, przypomina mi jeden z moich ukochanych seriali Dom.  W tej powieści mamy podobny klimat, akcja jest skoncentrowana wokół budynku, przez który przewijają się różni mieszkańcy, dookoła trwa dziejowa zawierucha, socjalizm, stalinizm, odwilż, relatywizm wszechwładza MO i UB. Absurd miesza się ze wzruszeniem. Chyba najbardziej wzruszającym rozdziałem jest Wrzosowisko dosłownie wyciska łzy z oczu, porusza… jest piękne w smutku.

Ta książka nie jest obszerna, ale bogactwo treści wynagradza, to że zbyt długo się nią nie nacieszymy. Autor ma świetne pióro, pisze dowcipnie, lekko, niekiedy kpiąco, a jednocześnie potrafi dotknąć spraw ważnych, tak że popłyną nam z oczy łzy.

Doskonała książka, dla czytelnika w każdym wieku. Książka która pokazuje losy ludzi, na tle lat powojennych w Polsce. Naprawdę wspaniała!!

Mozart


nie jestem fanką Mozarta, ale moje uczucia brzmią tak

piątek, 28 listopada 2014

"Trzy odbicia w lustrze" - Zbigniew Zborowski

Latem 1939 roku Zosia marzyła o lepszym życiu. O tym, by się na dobre wyrwać z biedy warszawskiego Powiśla, zdobyć wykształcenie i spokojną przyszłość. Prawie się jej udało. Prawie. Ostatecznie jednak wszystko poszło nie tak. I to nie tylko za sprawą wojny, która zastała ją w majątku ziemskim na Wołyniu, do którego wkrótce wtargnęli Sowieci. Przede wszystkim podjęła jedną złą decyzję, która zaważyła na całym jej życiu. Może to skutek klątwy rzuconej na nią jeszcze przed wojną? Zosia przeciwstawia się złu, uzbrojona jedynie w miłość. Do swojej córki, do wypróbowanych przyjaciół i... do tajemniczego mężczyzny o oczach anioła, którego wojna zamieniła w demonicznego mściciela. Czy to wystarczy, by wygrać i rozwiązać zagadkę przeznaczenia? A jeśli tak, to czy można cofnąć fatum? I jaka jest tego cena?
Z tymi pytaniami, w ogniu płonącej Warszawy, w uścisku powojennego terroru, w cieniu rodzinnych tragedii, w gorączce uczuć i labiryntach raczkującego kapitalizmu, zmierzyć się będzie musiała nie tylko Zosia, ale także jej córka, a potem wnuczka. Znalezienie właściwej odpowiedzi zajmie im siedemdziesiąt pięć lat.


Wygrana książki „Trzy odbicia w lustrze” była dla mnie wielką radością. Bardzo zależało mi na tej książce, coś mnie ciągnęło, chociaż ani autora nie znałam, ani fragmentów nie czytałam, a na okładce różne cuda są napisane. Książka przyszła wczoraj, czytałam akurat Jodi Picoult, niestety słabszą książkę, która za nic nie mogła mnie wciągnąć i znowu miałam czytelnicy kryzys. Od niechcenia przeczytałam pierwszą stronę i chociaż do pracy zabrałam do pracy Jodi, to nawet jej nie wyjęłam. Zbigniew Zborowski przykuł mnie do swojej historii.

Prolog to współczesność, nieprzytomny mężczyzna, zatroskana kobieta z poczuciem winy i tajemnica kryjąca się w dłoni mężczyzny. To z powodu drobiazgu, który trzyma w zaciśniętej dłoni ryzykował życie i wciąż nie wiadomo czy wyjdzie jeszcze na prostą.

Saga rodzinna zaczyna się w roku 1939, jest lato młodziutka Zosia, studentka polonistyki, przyjeżdża na Kresy, by wakacyjnymi korepetycjami zarobić na dalsze studia. Dola guwernantki nie jest bardzo ciężka, a wyjazd staje się wręcz rajski, gdy na wakacje wraca syn dziedzica Adam, rodzące się uczucie staje się osłodą trudów towarzyszących niesieniu kaganka oświaty. Zosia poznaje inny świat, bogaty, wesoły, ale takie zachłyśniecie będzie ją  drogo kosztowało. Nieślubna ciąża, w przededniu wybuchu wojny jest ostatnią rzeczą, której mogłaby pragnąć, życie Zosi zmienia się diametralnie. Wybuch wojny odcina ją od rodziny w Warszawie, zostaje na Kresach, które są coraz bardziej niespokojne, gdyby nie obecność pewnego mężczyzny łatwo mogłaby się załamać. Wojna przetacza się dookoła Zosia wychowuje córkę – Wandę, tymczasem UPA zaczyna swoje pogromy, Zosia musi uciekać. Postanawia przedrzeć się do Warszawy. Stolica – zupełnie inna jest niebezpieczna, jak dżungla, na horyzoncie gromadzą się chmury powstania, koszmar Zosi dopiero się zaczyna.

Wanda to nieślubna córka Zosi, urodzona już w wojnę, wychowuje się w atmosferze strachu. Z matką kojarzy zabójstwa, krew, horror, nie dociera do niej, że matka ratowała ich życie. Dopiero powojenna rzeczywistość Ziem Odzyskanych przynosi dziewczynie spokój. Wanda odnajduje się w socjalizmie, nowy ustrój trafia do niej i znajduje w dziewczynie wierną wyznawczynię. Matka jest wrogiem, więc na fali młodzieńczego buntu dziewczyna popełnia błąd za błędem, które zaważą na jej życiu.

Ania, córka Wandy, kobieta sukcesu, ale nieszczęśliwa w miłości, według Zosi ma to związek z klątwą jaka została rzucona, jeszcze przed wojną. Dziewczyna w to nie wierzy, tworzy swój świat, rozkręca nowe interesy, a jednak ciągle czegoś jej brakuje. To coś odnajduje przypadkiem, ale wydaje się, że faktycznie coś chce przeszkodzić w jej osobistym szczęściu.

Gdy dokładnie wczytałam się w opis z okładki trochę się przeraziłam, nie lubię wątków paranormalnych, kłóci mi się to z realizmem, zgrzyta mi to. Na szczęście autor bardzo sprawnie wplótł te wątki, one nie są pierwszoplanowe, przewijają się w tle, jak subtelny motyw muzyczny.

Zbigniew Zborowski pokazuje nam sagę rodzinną idealną, pełną uczuć i dynamiczną. Nie sposób się nudzić. Bohaterki są wielowymiarowe, momentami jesteśmy na nie wściekli, po to aby za chwilę im współczuć, bo przecież nikt nie podejmuje zawsze decyzji idealnych.

Wiem, że nie jestem jedyną, którą książka zachwyciła, ona jest jak mocna kawa, w południe, chce się ją sączyć i delektować się nią. Życzyłabym sobie więcej książek tak dobrych i poruszających.
Łezka w oku się kręci, są wzruszenia.
Polecam!!

czwartek, 27 listopada 2014

rzecz o... wieńcu z laurowych liści

Co za kryzys podły. Martwiąc się o Melę, nie spałam i nie jadłam dwa dni. Jeść mi się nadal nie chce, ale organizm dopomina się o sen, tym bardziej, że Mela przychodzi odsypiać ze mną. Przez jeden straszny dzień wracałam do domu ze świadomością, że kot nie będzie czekał na mnie w oknie, że nie przyjdzie do mnie do łóżka na przytulanie. Teraz znowu ją mam. Stres osłabł, a moja wdzięczność do weterynarza, który oddał mi kota znowu pełnego życia jest ogromna.

Wróciła do mnie też radość życia i wracam do palenia wosków, z nową energią. Ten paliłam jeszcze na weekendzie, długo wybierałam, długo marudziłam, aż w końcu demokracja ludowa postawiła na liść laurowy. Ha! Znany głównie jako dodatek do dań. Bardzo aromatyczny, tak jak ziele angielskie, gdy tylko odrobinę przesadzimy, zdominuje smak tego co gotujemy. A jednak, chociaż liście laurowe obecne są w obiadach przez całe moje życie, miałabym problem ze zdefiniowaniem zapachu. O wiele łatwiej byłoby mi rozmawiać o obecności liści laurowych w poezji.



I zazdrościła młodzież wieszczów sławie,
Która tam dotąd brzmi w lasach i w polu,
I którym droższy niż laur Kapitolu
Wianek rękami wieśniaczki osnuty
Z modrych bławatków i zielonej ruty.
Gdy powąchałam wosk na sucho, miałam miłe skojarzenia z Wild passion fruit, co mnie ucieszyło bo bardzo go lubię i ubolewam nad tym, że go wycofują.


Ułamałam spory kawałek wosku i poczułam przede wszystkim mandarynkę... długo czekałam aż pojawi się zapach.... nic... byłam bardzo zawiedziona brakiem zapachu, obawiałam się, że trafiłam na felerny wosk.  W końcu zapach się pojawił, słaby i mandarynkowy. Zdecydowanie świąteczny. Świecy raczej na pewno nie kupię, ale wosk, zwłaszcza tuż przed świętami będę paliła z przyjemnością.



Ten  i inne zapachy kupicie na goodies.pl


środa, 26 listopada 2014

"Samotność ma twoje imię" - Monika A. Oleksa

Fascynująca opowieść o pragnieniach ludzkiego serca, które nie chce dać się oszukać ani zignorować. Ewa, Martyna, Hanna, Janina, Danuta, Magda – kobiety w różnym wieku i z różnym bagażem życiowych doświadczeń . To co je łączy to Samotność, która niejedno ma imię. To również pachnąca domowym ciastem opowieść o codzienności, w której tęsknota za bliskością odnajduje zrozumienie, mocnej siłą przyjaźni i rodziny. Ubarwionej następującymi po sobie porami roku. To jednak przede wszystkim książka o poszukiwaniu samego siebie, i przesłanie, że nie można zamykać się na innych ludzi. Warto zrobić krok dalej i zaufać.



Na policzkach mam łzy, w brzuchu motylki. Przeczytałam wspaniałą książkę, a w sercu mam pustkę. Już po kilku akapitach Monika Oleksa mnie rozbiła. To moje drugie spotkanie z prozą lubelskiej autorki, jestem w fazie zdobywanej, jeszcze jednej dostępnej powieści p. Moniki. Poprzednia książka, również była doskonała…  Po tej oczekiwałam wielu wzruszeń, zresztą już sam tytuł, poetycki, obiecywał wiele.

Ewa ma czterdzieści dwa lata, od siedemnastu lat pielęgnuje w sercu nieszczęśliwą miłość do Mateusza. Szarość jego oczu przysłoniła jej świat. On wybrał inną, a Ewa nie umie zapomnieć, żaden mężczyzna nie jest w stanie zająć miejsca mężczyzny idealizowanego młodzieńczą miłością.  Fizycznie, Ewa idzie do przodu, pracuje, robi to co kocha, opiekuje się babcią, spotyka z przyjaciółmi, ale jej serce pogrążyło się w siedemnastoletnim śnie. Ten sen zostaje przerwany, gdy niespodziewanie spotyka Mateusza z rodziną na cmentarzu we Wszystkich Świętych. Jej wspomnienia ożywają, rany się otwierają, tym bardziej że Ewa żywi jakąś irracjonalną nadzieję, jakiś mały fragmencik jej, ufa że te siedemnaście lat, nie wiem, okaże się snem?
Tymczasem w okolicy Ewy zaczyna się kręcić Andrzej, nowy współpracownik. Mężczyzna również po przejściach, szukający stabilizacji, wydaje się, że z Ewą stworzą idealną parę i pokonają swoją samotność, a dodatkowo babcia Ewy, której jedyną troską jest by wnuczka przed jej śmiercią znalazła sobie mężczyznę, który się nią zaopiekuje, byłaby szczęśliwa i usatysfakcjonowana.

Ta książka to nie jest kolejna powieść o szukaniu drugiej połówki. Nie ma w niej tandety, jest czyste, literackie piękno.
W „Samotność ma twoje imię” spotykamy się z różnymi rodzajami samotności, bo jak ktoś mądry kiedyś stwierdził, samotność nie ma nic wspólnego z brakiem towarzystwa. Ewa, ma rodzinę, przyjaciół i pracę, ale cierpi z powodu braku domu pełnego miłości, dziecięcego śmiechu. Jej babcia, przeżyła piękne życie, nie bez kłopotów i trosk, ale zamartwia się samotnością wnuczki. Sąsiadka jej, mieszka w domu z samotnością i cieniem zmarłego męża, spotyka inną starszą panią, która pomimo żyjącego męża, zmaga się z pustką i tęsknotą. Chociaż ma rodzinę, wszystko czego zazdrości jej Ewa, samotna jest Martyna. Tak naprawdę nigdy nie wiemy, czy obezwładniająca samotność nie towarzyszy naszym sąsiadom, osobie którą mijamy na ulicy, nawet gdy zawsze na jej twarzy gości uśmiech. Samotność, tęsknota, to podstępna bestia, która siada na ramieniu i zasłania czarnym skrzydłem słońce, wtedy, gdy najmniej się tego spodziewamy. O tym jest książka Moniki Oleksak, o walce z samotnością, bitwie o miłość, często wbrew sobie.
Rozumiem Ewę, tak łatwo jest idealizować mężczyznę, który poszedł w swoją stroną. Najłatwiej go wybielić, uczynić z niego spiżowy posąg, porównania z którym nie wytrzyma mężczyzna z krwi i kości. Ale z drugiej strony, łatwo powiedzieć „zapomnę”
Precz z moich oczu!... posłucham od razu,
Precz z mego serca!... i serce posłucha,
Precz z mej pamięci!... nie tego rozkazu
Moja i twoja pamięć nie posłucha.


Pamięć Ewy na pewno nie słucha. Kobieta jak ćma do ognia kieruje się ku mężczyźnie, chociaż podświadomie wyczuwa, że nic dobrego z tego nie wyniknie.


Monika A. Oleksa stworzyła powieść przesiąkniętą melancholią, bardzo wzruszającą… znowu. Znów jestem pod wrażeniem tego, jak autorka sprawnie gra na duszy, uczuciach czytelnika. Pisze o uczuciach w taki sposób, że roztapiam się jak śnieg w promieniach słońca. Wzrusza, budzi motylki, sprawia, że momentalnie angażujemy się w życie bohaterów, kibicujemy im. Trzymamy kciuki za ich walkę z samotnością.

Uwielbiam prozę autorki, za klimatyczny Lublin za którym każdorazowo tęsknię, za melancholię i piękny język, cudowny styl, który porusza. Monika Oleksa nie pisze 10 książek rocznie, rzadko cieszymy się premierą Jej nowych książek, ale za każdym razem możemy być pewni, że to będzie powieść na doskonałym poziomie.


Polecam!!



rzecz o... srebrnej brzozie

Od kiedy tylko czucie mi wróciło, testuję zimowe woski z YC. Niestety jakoś tak na sucho mało co mnie zachwyciło a i po odpaleniu, wcale nie jest lepiej, albo słabo czuję(może jeszcze wciąż katar), a może wadliwe woski? Nie wiem. Ciężej opisuje mi się zapachy. Kryzys.


Od dzieciństwa wpajano mi miłość do brzóz, tam gdzie mieszkam przytulanie się do tych drzew jest normalne. A jeden z absztyfikantów Mamy wysłał Jej romantyczny list na korze z brzozy napisany(kiedyś Panowie mieli fantazję).


Na sucho wosk nie kojarzył mi się z brzozą(chyba, że tylko wizualnie). Przez folię na sucho pachniało męsko i już myślałam, że się przełamię i może skuszę na świecę... po odpakowaniu zapach był mocniejszy, bardziej intensywny, nadal baaardzo mi się podobał.


Wosku wrzuciłam, nawet sporo, chciałam mieć pewność, że tym razem wszystko poczuję... Odpaliłam i czekałam. Długo, aż w końcu poczułam jeszcze intensywniejszą woń. Wosk jest zdecydowanie z kategorii męskich zapachów, ale ma jakąś gryzącą nutę, jak taka tania woda po goleniu. Ta nuta nie jest bardzo upierdliwa, nie przeszkadza aż tak, a nawet ulatnia się w miarę palenia, ale jednak świecy z tego nie będzie. Producent obiecywał nam zapach brzozowej kory(jestem skłonna uznać) i nuty opadłych liści, faktycznie jest jakaś wilgotna nuta. Gra wszystko w 80% są zgrzyty, ale dopalę ten wosk z przyjemnością.



 Ten  i inne zapachy kupicie na goodies.pl


wtorek, 25 listopada 2014

Czas Honoru - Powstanie

źródło
Akcja tej specjalnej serii „Czasu honoru” toczy się podczas Powstania Warszawskiego, czyli w chronologii całego serialu stanowi powrót do wydarzeń wcześniejszych. To sensacyjna opowieść o powstańczym szlaku bojowym jednego oddziału, złożonego nie tylko z bohaterów poprzednich sezonów, ale też z nowych postaci, młodych ludzi z rozmaitych warszawskich środowisk. Ich powstańcze losy wypełniają treść serialu.Ostatnie dni lipca 1944. Przez Warszawę ciągną kolumny niemieckich wojsk wycofywanych z frontu wschodniego. W mieście rośnie napięcie – sztabowcy Armii Krajowej debatują nad wybuchem powstania. W lokalach konspiracyjnych tysiące młodych ludzi czekają codziennie na decyzję. Wśród bohaterów są doskonale znani z poprzednich serii Władek, Michał, Bronek i Janek , ale też postaci nowe, do których należą Wilk, Adam, Mickiewicz, Apacz, Irena, Bambo i Zosia.W okupowanej Warszawie toczą się nerwowe przygotowania do Powstania. Janek, Bronek, Michał i Władek zostają przydzieleni do kompanii specjalnej, która w czasie Powstania ma stanowić osłonę Komendy Głównej. W oczekiwaniu na ogłoszenie godziny „W” dowódca kompanii, „Krawiec”, nakazuje im odebranie pod Warszawą zrzutu specjalnego kuriera z instrukcjami od rządu londyńskiego.(źródło strona serialu)




Po kilku latach od początku emisji, kultowego już serialu Czas Honoru, doczekaliśmy się epickiego finału. Twórcy uznali, że najlepszym zakończeniem serialu o cichociemnych będzie pokazanie ich walki w Powstaniu warszawskim. Widzowie domagali się Powstania w czasie chronologicznie odpowiednim, jednak wtedy twórcy odpowiadali, że nie mają na to środków. Moim zdaniem, taka czasowa roszada jest pomysłem, złym, wiemy jak skończyli bohaterowie, wiemy kto przeżył, a kto nie i odziera nas to z całej niespodzianki(której zbyt wiele nie mamy, bo jak powstanie się skończy wie największy troglodyta). Złapałam się w pewnym momencie, że tylko czekam kiedy które z nowych bohaterów padnie, bo skoro nie ma ich w serii „po powstaniu”, to musi zginęli. I tak sobie odliczałam. Oczywiście odcinek ostatni był rekordowy…

12 odcinków, tyle dzieje się pomiędzy oczekiwaniem na wybuch powstania, pełnym niecierpliwości, oczekiwania, radości na myśl o wolności, do odcinka ostatniego, pełnego brudu, pyłu cegłowego i rozpaczy. Gdy czyta się książki historyczne o powstaniu, autorzy podkreślają to jak mieszkańcy palili się do walki. To brzmi tak abstrakcyjnie, dopiero ten serial pokazuje młodych chłopaków, którzy mają dosyć upokorzeń i chcą walczyć… niestety serial doskonale pokazuje też ewolucje nastrojów1) mieszkańców, którzy nie są monolitem, ludzie upadają na duchu, mają dosyć piwnic, strachu, mają dosyć konania bliskich.
Oczywiście niewzruszoną skałą jest Helena – matka Wandy. Ja nie wiem… aktorka grająca tę rolę, pisze ten serial, czy nie mogłaby odjąć nieco heroiczności Helenie? Przecież ta postać jest już śmieszna. Pamiętam, jak ze znajomymi śmieliśmy się, że Helenka to by w pojedynkę wojnę wygrała. Jest wszędzie, niezłomna, cierpiąca i dzielna niczym Gabrysia Borejko. Jak zobaczyłam ją przed czołgiem w ostatnim odcinku to już umarłam… no całe przejęcie jakie miałam z poprzednich scen szlag trafił.
Druga irytująca rzecz – ilość pozytywnych zbiegów okoliczności. Umierający major, którego Michał przypadkiem spotkał, przypadkiem okazał się szyfrantem z wojny bolszewickiej gdy okazało się, że trzeba złamać kod i przypadkiem okazał się muzykiem, gdy Sowieci zaszyfrowali wiadomość w utworze Czajkowskiego, dobrze że przypadkiem nie okazał się ojcem Stalina. W tym serialu zawsze stąpali na granicy prawdopodobieństwa, ale tutaj popłynęli.

Tak jak mówiłam, niestety niespodzianka jest zepsuta na samym wstępie i nie mamy jakichś większych emocji, no wątek Celiny zepsuto po całości, wątek historyczny – wiemy jak powstanie się kończy, toteż chyba nawet ja się nie łudziłam, że wygrają. Za to ocalenie Leny, po tym jak widzieliśmy jak to się stało, zasługuje bezdyskusyjnie na miano cudownego.

I znowu zgrzytała mi aktorka grająca Wandę, nie lubiłam Jej od II sezonu, tutaj wygląda jak matka reszty sanitariusze. Nietrafiony wybór aktorki.

Pomimo wszystko, oglądało mi się dobrze, chociaż jak to mój Tatuś trafnie stwierdził, przykro jest jak się patrzy na takich młodych oddanych ludzi, jak się wie, że przegrają i będą zniszczeni, a tak się starają i walczą i giną, a dziś jest tylu złodziei… Tata dlatego nie ogląda, a ja oglądnęłam tak, żeby mieć całość odhaczoną….


I było dużo, dużo przejmujących momentów.


49/52

poniedziałek, 24 listopada 2014

"Pan Tadeusz" - Adam Mickiewicz

Pan Tadeusz Adama Mickiewicza, wydany po raz pierwszy w 1834 roku w Paryżu, to arcydzieło polszczyzny, epos narodowy, który stał się dla wielu pokoleń niewyczerpanym źródłem natchnień, fundamentem patriotycznych wzorów i przywołań pięknych, starodawnych szlacheckich tradycji. Można w nim jak w wiecznie żywym zwierciadle zobaczyć dawne gusta i obyczaje, stroje, zabawy i popularne potrawy, podziały stanowe, rytuały i sposoby rozumienia świata. 
Prawdopodobnie w końcu roku 1833 Autor donosił Klaudynie Potockiej, że kończy swoje, najmłodsze dziecko, które jako najmłodsze najbardziej teraz lubi, a w lutym 1834 pisał do swego przyjaciela, Antoniego Odyńca: „Tadeusza wczoraj skończyłem. Pieśni ogromnych dwanaście. Wiele marności, wiele też dobrego: będziesz czytał. Co tam najlepsze to obrazki z natury kreślone naszego kraju i naszych obyczajów domowych”.
Niniejsza edycja poematu, wzbogacona pięknymi ilustracjami Michała Elwiro Andriollego, oparta została na wydaniu przygotowanym wg rękopisu i pierwszych dwu wydań (w tym korekty doń wykonanej przez samego Autora) opracowanym przez zespół naukowy kierowany przez prof. Konrada Górskiego dla Zakładu Naukowego im. Ossolińskich we Wrocławiu.


Pan Tadeusz, czyli Ostatni zajazd na Litwie: historia szlachecka z roku 1811 i 1812 we dwunastu księgach wierszem.

Nie oszukujmy się, jesteśmy najprawdopodobniej ostatnim pokoleniem, które będzie znała prawdziwy, pełny tytuł epopei narodowej. Zwierzchności oświatowe uznały, że pora zakończyć epoki katowania niewinnych dziatek wierszowanymi opisami z Pana Tadzia i należy bidaka wyrzucić ze szkół. Mam nadzieję, że chociaż niektórzy poznają tę piękną książkę i nie zidiocieją do reszty.

Gwoli jasności, mój tekst nie rości sobie pretensji do naukowej recenzji, profesjonalnego tekstu, to struga myśli osoby, która Pana Tadeusza pokochała od pierwszego czytania. A!! o dziwo nie przepadam za Mickiewiczem! Wolałam zawsze i wolę nadal Julka Słowackiego, za jego melancholię, za melodię, za tęsknotę i smutek, który wylewa się z każdej strofy. W Słowackim jest smutek i pokora, natomiast Mickiewicz nawet jak pisze o smutku czuć dumę, pychę. A przynajmniej ja tak to odbieram, bo go nie lubię. 
Lubię pojedyncze wiersz, bo "Do M***" Jest mistrzowskie, powiedzcie, że nigdy się nie czuliście jak podmiot liryczny?


"Pan Tadeusz" był w moim domu dziełem ważnym, nie wiem więc dlaczego(aczkolwiek ubolewam nad tym) w domu mojej Siostry jest już "chorym nudziarstwem". W moim domu, egzemplarz dziadkowy, był czczony niczym relikwie i do szkoły brać mi go nie było wolno. Oczywiście żadnej wersji z opracowaniem, ale nie miałam tak ślicznego wydania jak to wydane przez MG. Arcydzieło. Książka do oglądania, podziwiania



Oczywiście wszyscy znamy Inwokację, jeśli chcecie przyszpanować, po "na niej z rzadka ciche grusze siedzą", kontynuujcie "śród takich pól przed laty, nad brzegiem ruczaju, na pagórku niewielkim we brzozowym gaju...". Nie zrobicie większego wrażenia rozbierając się do naga. Inwokacja jest piękna, wzruszająca i śpiewna i autentycznie przenosi nas tam gdzie pragnie Mickiewicz, ale chyba dopiero tym razem odkryłam piękno Epilogu, po macosze go traktujemy, a jest piękny, tragicznie smutny

Jedyne szczęście, kto w szarej godzinie
Z kilku przyjaciół usiadł przy kominie,
Drzwi od Europy zamykał hałasów,
Wyrwał się z myślą ku szczęśliwym czasom
I dumał, myślił o swojej krainie...

(...)

I przyjaciele wtenczas pomogli rozmowie,
I do piosnki rzucali mnie słowo za słowem -
Jak bajeczne żurawie nad dzikim ostrowem,
Nad zaklętym pałacem przelatując wiosną
I słysząc zaklętego chłopca skargę głośną,
Każdy ptak chłopcu jedno pióro zrucił,
On zrobił skrzydła i do swoich wrócił...

 
Epilog Pana Tadeusza
Czuję się trochę staro piszące te słowa, ale Pan Tadeusz to moja młodość, to szkolne spory o to, że Wojski nie miał na imię Natenczas, skoro: 
Natenczas Wojski chwycił na taśmie przypięty
Swój róg bawoli, długi, cętkowany, kręty
Jak wąż boa,
(jako jedyna upierałam się, że Natenczas to nie jest imię Wojskiego i sprawa rozbiła się aż o autorytet naszej nauczycielki).

czy można się w tych wersach nie zakochać?


Za każdym razem gdy słyszę narzekania na tę ksiażkę, że nudna, że to tortury, aż coś we mnie krzyczy "Jakim cudem", wsłuchajcie się w melodię wiersza, poczujcie przestrzeń, piękno, harmonię świata, który żyjąc w cieniu wielkiej polityki, troski o Ojczyznę, kocha się i wadzi. Poczujcie odwiecznie dylematy i kochanków problemy:
 
Ilustracje Michał Elwiro Andriolli
"Ja - rzekła Telimena - nie chcę ci zagradzać
Drogi do sławy, szczęściu twojemu przeszkadzać!
Jesteś mężczyzną, znajdziesz kochankę godniejszą
Serca twojego, znajdziesz bogatszą, piękniejszą!
470 Tylko dla mej pociechy niech wiem przed rozstaniem,
Że twoja skłonność była prawdziwem kochaniem,
Że to nie był żart tylko, nie rozpusta płocha,
Lecz miłość; niech wiem, że mnie mój Tadeusz kocha!
Niech słowo <> jeszcze raz z ust twych usłyszę,
Niech je w sercu wyryję i w myśli zapiszę;
Przebaczę łacniej, chociaż przestaniesz mnie kochać,
Pomnąc, jakeś mnie kochał..." - I zaczęła szlochać.

Ponieważ moi Rodzice byli normalniejsi niż ja, przeto nie czytali mi Pana Tadeusza do snu, gdym w kolebce była(ja swoim dzieciom bym czytała :P ), ale dla mnie ta książka jest taka sielska, taka piękna, jak dziecięca kraina, wyostrzająca zalety, zacierająca wady. Moim zdaniem Pan Tadeusz to część każdego Polaka, symbol naszej tożsamości. Nie znaczy to, że mamy utożsamiać się ze szlachecką tradycją, li i jedynie, to raczej suma naszych pragnień i tęsknot, tego co każdy z nas nosi, gdzieś głęboko w sobie. 



 I zabijcie mnie, wyśmiejcie, nie wiem, ale zawsze płaczę na Księdze dziesiątej... 


Nie dajcie Panu Tadeuszowi zgnić w niepamięci....
poloneza czas zacząć!!
Takie były zabawy, spory wone lata. Śród cichej wsi litewskiej

niedziela, 23 listopada 2014

"Bóg zawsze znajdzie Ci pracę. 50 lekcji jak szukać spełnienia" - Regina Brett


Najnowsza książka Reginy Brett, autorki bestsellerówBóg nigdy nie mruga i Jesteś cudem


To książka dla tych, którzy przestali kochać to, co robią.
I dla tych, którzy kochają swoją pracę, ale pragną odnaleźć głębszy sens także w innych sferach życia.
Dla tych, którzy są bezrobotni, wykonują pracę poniżej swoich kwalifikacji albo czują się nieszczęśliwi w życiu zawodowym.
Dla tych, którzy zeszli z obranej niegdyś drogi, chwilowo albo bezpowrotnie.
Dla tych, którzy dopiero rozpoczynają karierę zawodową i chcą się dowiedzieć, jak zapisać tę czystą kartę.
Dla tych, którzy przeszli na emeryturę albo nie mogą już dłużej pracować, a pragną wieść pełniejsze życie.
Dla tych, którzy kochają swoją pracę tak bardzo, że chcą zainspirować innych i pomóc im odnaleźć życiową pasję.
Dla tych, którzy – jak ja – czuli się kiedyś zagubieni w życiu i kluczyli krętą ścieżką, dopóki ta nie zaprowadziła ich w idealne miejsce. Wierzę, że każdy z nas ma takie miejsce. Musimy je tylko odszukać. Albo odprężyć się i pozwolić, żeby to ono odszukało nas.
Regina Brett


Regina Brett, znana felietonistka, autorka dwóch wspaniałych książek wydaje kolejną. Wiadomość ta zelektryzowała mój dom i znajomych. Chciałam Wam pokazać we wdzięcznym stosiku wszystkie trzy, ale niestety – na ludziach. Te książki nie stoją na półce – chodzą po ludziach i niosą dobrą energię. A był czas, że leżały na półce i cieszyły oko, chociaż zdejmowałam je szukając inspiracji i rad. Aż tu raz Tata mi wpadł do pokoju, bo On chce książkę, słyszał o podobno dobrej i On CHCE! Indaguję o tytuł… coś a`la „Bóg zamyka oko”. Tytuł pasował mi do książki o holocauście, ale jak żywo takiej książki nie miałam, ba nie figurowała w żadnym spisie, na LC, nic. Pokłóciliśmy się oczywiście o porządek w pokoju, o system układania książek i panowania nad nimi itp. Następnego dnia Papa przychodzi z miasta i p r e c y z u j e  ta książka to: „Bóg nigdy nie mruga”. Nie odcięłam się Mu(no może mruczałam, ale pod nosem), zdjęłam książkę z półki i Mu dałam, zaczytał się, a do tej książki odrzucał każdą, którą sugerowałam. Drugą część połknął również, istnienie trzeciej trzymałam w tajemnicy – póki czytałam(wystarczy, że o fotel do czytania walczymy).

Pierwotnie planowałam delektować się rozdziałami, dawkować je sobie, jak kroplówkę, żeby lekcja, po lekcji wsączały się we mnie, ale niestety, gdy tylko zaczęłam czytać, musiałam dalej i dalej. Kiedy tylko mogłam. Stosunkowo szybko się rozpłakałam i do końca książki miałam problem, bo Regina Brett ma taki styl, że potrafi wzruszyć do szpiku kości i czytelnik po prostu szlocha ze wzruszenia. Majstersztyk.



Nie wiem czy pracujecie, czy dopiero studiujecie, uczycie się – a wiec przygotowujecie się do wejścia na ścieżkę kariery zawodowej. Ja pracuję, od kiedy skończyłam studia, tak więc już trochę czasu tyram, chociaż w porównaniu z wiekiem emerytalnym, jest to jakiś śmieszny okres. Akurat w swojej pracy mam ciężkie chwile, bo pracuję z osobą która mnie maksymalnie irytuje, no i oczywiście są, jak w każdej pracy, kryzysy, a bo płaca taka, a bo czy to co robię to spełnienie marzeń, a bo czy…? Zapewne znacie te pytanie, niekiedy rozpaczliwe z własnego doświadczenia. Każdy się załamuje, każdy ma chwilę zwątpienia, gdy dzwoni budzik, a my uświadamiamy sobie za jakie marne pieniądze tak cierpimy i Regina Brett też to zna! W pięćdziesięciu lekcjach, jak to u niej znajdziemy garść, nie porad, nie wskazówek, ale inspiracji, jak te kryzysy nie odsunąć, ale pokonać. Pożegnać raz na zawsze.

Brett pełnymi garściami czerpie ze swego doświadczenia jako felietonistki, dzięki czemu jej teksty nie są suche, abstrakcyjne, ale głęboko zakorzenione w życiu. Podaje przykłady nie tylko ze swojego życia zawodowego, ale również z życia przyjaciół i ludzi których spotkała na swej drodze.
Tak jak w poprzednich książkach były tu lekcje, których tematy chciałabym wpisać dużymi literami na tablicy swojego życia:
-„Jeśli ukryjesz swój talent, nigdy nie rozkwitnie”
- „Na wszystko przychodzi czas, ale nie zawsze w tym samym momencie”
-„Najczęściej jedyną osobą, która stoi ci na drodze, jesteś ty sam”
-„Na jachcie się nie narzeka” itp. Itd.
Oczywiście były lekcje, które aż tak do mnie nie przemówiły, może kwestia etapu w życiu… ale mimo wszystko czytałam je z ogromnym zainteresowaniem i wzruszeniem.



To o czym pisze Brett nie jest proste, bo zmiany nie dokonują się, ot tak, na pstryknięcie palcem. Żeby chociaż część z nich zrealizować trzeba ogromnej pracy i samozaparcia. Obecnie uważam, że bycie miłą dla chadry, przekracza moje możliwości. Czy będę próbowała? Nie wiem… nie jestem ideałem, popracuję nad innymi punktami. Swoją drogą mam ochotę znowu całościowo wrócić do części pierwszej.

Ta książka trafiła w doskonały moment, właśnie jej potrzebowałam, jest nie tylko kołem ratunkowym, ale i motywatorem.

Zbiór tych refleksji zakończę tradycyjnym apelem, zróbcie sobie prezent  z tej książki!! Piszę to ja, która jest anty-poradnikowa. Tylko, że ta książka naprawdę jest wyjątkowa. Dawajcie ją w prezencie, zmieniajcie swoje życie. Warto!! Ta książka zawędrowała już do wielu moich Przyjaciół, wszyscy byli zachwyceni.

Ta część też ich zachwyci, oby też zainspirowała, tak jak mnie!!


|Bóg nigdy nie mruga|    |Jesteś cudem|     |Bóg zawsze znajdzie Ci pracę|

sobota, 22 listopada 2014

Rzecz o... spokojnej wodzie.

Nie pamiętam gdzie kupiłam ten wosk. Nie wąchałam go przed zakupem, ale dużo, dużo słyszałam, że piękny, cudowny itp. Lubię wodne zapachy Kringla, lubię woski od Kringle za świeżość i delikatność i gdy pierwszy raz wąchałam Tranquil Water byłam oczarowana. Faktycznie - błogość. Nie wiem czy to była zasługa pogody, bo wtedy było pięknie, wracałam z orlika z mocnego treningu(tenis), a polu było pięknie(chociaż przeleciał deszcz, taki letni ulewny deszczyk), ciepło, wszystko kwitło, pachniało. 

Do kominka wosk trafił ładnych parę miesięcy później... czy inny odbiór tego zapachu spowodowany jest pogodą i samopoczuciem(dobra, wtedy jeszcze miałam motylą głowę :P jeśli wiecie co mam na myśli).







Etykieta i opis wosku były wielce obiecujące. Któż z nas nie chciałby udać się w odosobnione miejsce, nad spokojną wodę, usiąść na końcu takiego pomostu, czy też molo i  zapatrzyć się w marszczącą się wodę. Na sucho i na pierwszy niuch wosk był świeży, delikatny, bardzo spokojny, dlatego uznałam, że taka leniwa sobota jak dziś jest idealna, żeby się przy nim zrelaksować.



Ucięłam wosku, tyle, ile zwykle wrzucam na pierwszy ogień z pakieciku Kringle`a, no może nawet kilka wiórek więcej, sądząc, że taki delikatny wosk w małej ilości, nawet w moim małym pokoiku nie da sobie rady. Moje myślenie było nie do końca słuszne.

Gdy wosk zaczął się roztapiać najpierw czekałyśmy. Piszę my, bo ostatnio wszelkie próby zapachowe przeprowadzamy z Melą, która na stałe wprowadziła się do mojego pokoju i łóżka. Czekałyśmy, czekałyśmy, aż w końcu. Łojojo. Zapachniało mi szkolną łazienką. Dlaczego? Ano dlatego, że gdy byłam w podstawówce takie mydło leżało w toaletach. A w mojej szkole było kilka sal, długich, wąskich z rzędem umywalek... I z takimi tanimi, duszącymi mydełkami. I tym mydełkiem czuć było ten wosk. 
Sądzę, że gdybym dała tego wosku mniej, aż tak by mnie nie dusiło, zresztą zapach się ulatnia więc już teraz w pokoju coraz mniej czuć duchotkę, a pojawia się naprawdę relaksujący zapach.

Ciągle mam uczucia mieszane, chociaż co do zasady zapach spełnił moje oczekiwania, jest kwintesencją spokoju, lekki, otulający, a że przesadziłam(chyba) z ilością to mam za swoje. Świecy z tego nie będzie, ale jeszcze go kiedyś zapalę.





piątek, 21 listopada 2014

rzecz o... świątecznym łańcuchu

O radosna chwilo!! Mój węch wrócił. Gdy dookoła wszyscy mówią o śniegu, moje powonienie wysiadło  i nie mogłam palić NIC. Wszędzie walały się woski, a ja nie byłam w stanie ich powąchać. Jednak dziś, okazało się, że czucie wróciło i aby to uczcić sięgnęłam po ten śliczny zielony wosk, nawiązujący do Bożego Narodzenia, choinki, a co za tym idzie śniegu i kolęd....






Z Bożym Narodzeniem wiążą się same wspaniałe wspomnienia. Dlatego gdy zbliża się końcówka listopada, początek Adwentu, całą sobą rzucam się we wspomnienia o tych bajkowych dniach mojego dzieciństwa. Dołączam do chóru utyskiwań, że dziś to już nie to samo. Niestety, każdy powoli zakłada swoje rodziny i Wigilia nie jest tak tłumna i gwarna, brakuje Babci i jej paluchów z makiem, brakuje mi skrzypiącego śniegu gdy szliśmy do Babci na Wigilię. Choinki i lampki wyglądają śmiesznie w świecie skąpanym w siąpiącym deszczu, zamiast białego puchu. Ehhh nic nie jest takie samo. Nawet choinki pachną inaczej. A może to mój starczy nos?




Na sucho wosk mnie nie zachwycił. Pachniał po prostu iglakiem, co jest zapachem miłym, ale bez rewelki. W słynnej recenzji usłyszałam, że to zapach choinki, ale takiej z ozdobami, śmiałam się że moje ozdoby nigdy nie waliły, żeby aż tłumiły zapach drzewka. Więc tak do końca nie wiedziałam o co chodzi. Jednak zapach po odpaleniu, w połączeniu z etykietką sprawił, że na swój użytek nazwałam nuty zapachowe tego wosku.




Gdy odpaliłam ten wosk, pierwsze co poczułam to naprawdę świeża choinka. Choinka prosto z lasu, pachnąca, zapowiadająca święta. Chwilę później poczułam taką fajną nutę, która jednoznacznie skojarzyła mi się z prażoną kukurydzą. Gdy zerkniemy na etykietę zobaczymy girlandę z popcornu, w USA robią z niego łańcuchy na choinkę i to w tym wosku czuć. Być może dla Polaka nie będzie to zapach typowo świąteczny, ale bezdyskusyjnie sympatyczny. Połączenie popcornu z iglakiem daje przedziwną mieszankę iglastej świeżości z kukurydzianym ciepłem i lekką słodyczą. 

Gdy za oknem jest naprawdę nieprzyjemnie, taki wosk jest fantastyczny!!


 Ten  i inne zapachy kupicie na goodies.pl


czwartek, 20 listopada 2014

Stos - post pierwszy z dwóch ;)

Obiecywałam stos, ale choroba i nadmiar pracy(oraz fakt, że z Melą uwieeeeelbiamy razem odsypiać), sprawiły, że zdążyłam obfocić jeden stos, książek recenzenckich i wygranych.


Dwa solidne woluminy z boku to:
Zachwycająca historyczna ksiażka: "Romanowowie. Imperium i familia" (po kliknięciu na link traficie do notki z opinią)
B. Prus - "Emancypantki" czytałam ongi na studiach, muszę sobie powtórzyć.

Stos - od dołu:
"W drodze do domu" - książka poczeka na Adwent i na to abym kupiła i ubrała choinkę.
"Patriotów 41" - czytam i jestem zachwycona
"Teraz i na zawsze" - wygrałam :D Nie mogę się doczekać aż poczytam
"Sekretne życie pszczół" - po przeczytaniu "Czarnych skrzydeł" nie mogłam się oprzeć.
"Bóg zawsze znajdzie Ci pracę" - poprzednie książki autorki mnie oczarowały
"Bracia Karamazow" - klasyka na jesień i zimę
"Cytaty najpiękniejsze" - Szekspira - jw.
"Odważ się zacząć od nowa" - mam z tym ogromne problemy. Z zaczynaniem.
"Rozmowy z dystansu" - Ziemiec - cudowny
"Jego oczami" - akurat podczytuję Tischnera
"Samotność ma twoje imię" - przeczytałam już dawno, czekam na pozwolenie opublikowania tekstu, ale zachwycająca.
"Ułani, poeci dżentelmeni" - też opisywane
"W zakątku cmentarza" - tytuł kojarzy mi się oczywiście z SDM-em :D


Na dniach pokażę inne nabytki.
A jak już wrzucam zdjecia to:

Mój puszczalski storczyk Grima, znowu się puścił


I reakcja Meli na książki: "Ojeju, kiedy Ty to przeczytasz" xD



Tymczasem ja wracam do "Patriotów" - super książka. Oby się nie zepsuła.



 I powiedzcie, na opinię o którejś konkretnie książce czekacie? Którąś szczególnie polecacie?

środa, 19 listopada 2014

"Ty jesteś moje imię" - Katarzyna Zyskowska-Ignaciak



Trwa wojna, zniewoleni mieszkańcy Warszawyżyją w cieniu łapanek i ulicznych egzekucji.Gruzy pozostałe po kampanii wrześniowej,wszechobecne cierpienie i strachto nie najlepsza sceneria dla miłości.
Jednak właśnie wtedy krzyżują się drogiBasi i Krzysztofa.
Dziewiętnastoletnia dziewczyna i piękny poeta.Trochę nieśmiali, odrobinę zagubieni, bardzo zakochani.Ponad czarną otchłanią okupacji,w czasach najtrudniejszych wyborów,rozkwita niezwykła miłość, biała magia.


Dziś miał być stos, ale chciałam jednak na gorąco opowiedzieć Wam o książce, na którą długo miałam ochotę, długo nie mogłam jej zdobyć, ale w końcu udało się i przeczytanie jej zajęło mi mniej niż 24 godziny… a czytałam w każdej wolnej sekundzie.
Znam Katarzynę Zyskowską-Ignaciak z dwóch książek. „Upalne lato Marianny” i „Upalne lato Kaliny”, obie cudowne, klimatyczne, w swoim czasie uwiodły mnie i znalazły się nawet w rankingu najlepszych książek roku 2013. Nie czytałam niestety żadnej współczesnej powieści autorki, a słyszałam też same zachwyty, więc pewnie się to zmieni. Oczekiwałam po tej powieści wiele, chociaż czy w roku siedemdziesiątej rocznicy wybuchu Powstania można przeczytać coś nowego, coś co nas poruszy jeszcze bardziej?

„Ty jesteś moje imię” to zbeletryzowane losy Basi z Drapczyńskich Baczyńskiej i jej męża, poety Polski Walczącej, Krzysztofa Kamila Baczyńskiego. Autorka wybierając taką formę opowiedzenia tej historii, mogła zapełnić białe plamy na mapie ich losów. Książka zaczyna się w sierpniu `44 roku, gdy ukrywająca się w piwnicach z rodzicami Basia, podczas szalejącego dookoła Powstania, zamartwia się o męża. Nie może poradzić sobie z tym lękiem, bezradnością. Dodatkowo odmienny stan, dokłada jej zmartwień. Ucieka we wspomnienia, do pewnego zimowego dnia, gdy na wykładzie z logiki poznała Krzysia, poetę, którego wiersze czytała już wcześniej i była pod ich ogromnym wrażeniem. Ich spotkanie było typowym „gromem z jasnego nieba”, przeskoczyła iskra, zadziałała chemia. Dwie wrażliwe istoty spotkały się w mrozie okupowanej Warszawy i świat się zatrzymał. Oboje doświadczyli iluminacji, że oto znaleźli swoją drugą połowę, androgyne. Pokrewieństwo dusz. Obie rodziny młodych,  chociaż różne od siebie zgadzały się, że pomysł ślubu, niemalże tuż po poznaniu nie jest najlepszy. Najbardziej sprzeciwiała się matka Krzysztofa, która swojego jedynaka darzyła toksyczną, wręcz destrukcyjną miłością.
Warszawa pogrążona jest w mroku okupacji, a jej ulicami podążają Basia i Krzyś, zapatrzeni w siebie, zakochani.  Oboje nadwrażliwi mają świadomość niepewności jutra, dlatego spieszą się kochać, spieszą się żyć…  Nad ich codziennością wisi żelazna pieść niepewności i lęku, która oddala się tylko gdy są razem, wtedy doświadczają poczucia nieśmiertelności.



My wiemy jaki finał ma ta historia. Los Basi i Krzysia nie jest ewenementem, jest raczej smutną normalnością tamtych czasów, a jednak Zyskowska-Ignaciak tchnęła w posągowego Krzysia  i jego żonę nowe życie. Po pierwsze historia koncentruje się na Basi, na tej zapomnianej, pomijanej Basi, która była muzą poety i rywalką jego matki. Basia, którą przedstawia nam autorka jest fantastyczną kobietą, córką swojego pokolenia, ludzi niezłomnych, wychowanych do wolności. Basia jest nieśmiała, wycofana, ma problemy z nawiązywaniem znajomości, ale przy Krzysiu rozkwita, on wydobywa z niej pasję, odwagę, dzielność. Nieśmiałą Basia dla męża jest w stanie toczyć boje o jego poezję. Jednak nawet miłość do Krzysia nie jest w stanie znieść obecności matki Krzysztofa. Chociaż nie… problem relacji synowa-teściowa oraz syn-matka, jest ważnym problemem, w tej książce, no może w jej fragmencie. Autorka pokazuje jak bardzo zafiksowana na punkcie syna była Stefania Baczyńska, jak bardzo jej miłość jest toksyczna, momentami chora.  We wszystkich testach o K.K Baczyńskim, przynajmniej między wersami można było przeczytać o tym jak problemogenna była matka poety, ale to Zyskowska-Ignaciak decyduje się wyłożyć kawę na ławę.

Jak wspominałam, miałam ogromne oczekiwania co do tej książki, ale odrobinę się zawiodłam. Moim zdaniem jest nierówna. Faktycznie, początek i okres tuż po ślubie Baczyńskich jest fantastyczny, przepełniony emocjami, później robi się jałowo, miejscami nudnawo, później znów robi się ciekawie, a później znowu akcja robi się przydługa. Nie posądzajcie mnie o znieczulicę, to nie jest tak, ale gdy czyta się ileś książek o wojnie, o okupacji i gdy rynek jest zalewany takimi książkami, to aby przyciągnąć uwagę czytelnika naprawdę trzeba czegoś wyjątkowego. Czegoś, czego mi zabrakło, abym mogła książkę nazwać idealną. Znamienne jest również to, że się nie popłakałam.

Reasumując, uważam że książka jest naprawdę ciekawa, chociaż nierówna, o wiele bardziej podobały mi się poprzednie powieści autorki. Czytało mi się ją szybko, byłam żywo zainteresowana fabułą, chociaż znałam zakończenie… niepokoiła mnie interpretacja niektórych faktów z życia poety, ale w końcu to zbeletryzowana biografia a więc musi być jakaś licentia poetica. Nie żałuję jakoś strasznie pieniędzy wydanych na książkę, wcale nie żałuję czasu poświęconego na lekturę. Czy polecam? Raczej tak, miewa naprawdę fantastyczne momenty