Strony

niedziela, 31 sierpnia 2014

"Człowiek który był Chestertonem" - Krzysztof Sadło

Gilbert Keith Chesterton to nie tylko wybitny i przenikliwy pisarz, ale także chrześcijański myśliciel. Wśród wiernych jego czytelników jest Ojciec Święty Franciszek, który bardzo wysoko ceni jego twórczość.
21 sierpnia 2013 roku biskup Peter Doyle, metropolita angielskiej diecezji Northampton – w której Chesterton przeżył większą część swojego życia – podjął starania zmierzające do rozpoczęcia procesu beatyfikacyjnego.
Książka przedstawia sylwetkę pisarza oraz wybrane fragmenty jego twórczości, w świetle których Chesterton jawi się jako prorok naszych czasów. Publikacja przedstawia stosunek autora do współczesnej mu rzeczywistości oraz koncepcję jej odnowy w duchu Ewangelii.
Czytelnik znajdzie w książce biografię Chestertona, prześledzi proces kształtowania się jego światopoglądu.Zapozna się z poglądami dotyczącymi sfer życia zarówno religijnego, politycznego oraz gospodarczego.Rozdział trzeci stanowi analizę zjawiska, jakim jest imperializm. Następnie zaprezentowano ocenę Chestertona wspomnianego pojęcia oraz innych, modnych także i dziś, terminów, jak: kosmopolityzm, pacyfizm, nacjonalizm, patriotyzm i naród. Wnikliwej analizie zostają poddane również zagadnienia wojny i pokoju.Końcową część publikacji stanowi polemika literata ze znanymi, współczesnymi mu pisarzami, którzy mieli odmienne,dalekie od chrześcijańskiej, wizje co do kształtu dalszych losów cywilizacji.W ostatnim rozdziale przedstawione zostały na konkretnych przykładach historycznych zarzuty pisarza, które formułowanepod adresem Imperium Brytyjskiego i imperializmu w ogóle. W opozycji do nich, pojawia się wątek Polski, w którym zostały przedstawione pozytywne cechy i wzorce. Zdaniem Chestertona, są one dziedzictwem naszego społeczeństwa i wzorem godnym do naśladowania przez inne narody i państwa.

Publikacja służy szerszej popularyzacji spuścizny Chestertona.


Nie znałam wcześniej Gilberta Chestertona. Jednak wydanie tej książki zbiegło się z czasem gdy miałam ochotę na lekturę głębszą, wnoszącą do mojego życia coś ważnego, mądrego. Nie ukrywam, że wabikiem, który na mnie zadziałał było to iż papież Franciszek wielce sobie tego autora ceni. A kimże jestem ja by kontestować gust papieża.

Autor, jest zafascynowany postacią o której pisze, mało tego, bardzo lubi Chestertona. Dobrze gdy biograf odczuwa wieź z bohaterem swych badań, niby to naturalne, ale jednak nie zawsze oczywiste. Krzysztof Sadło najpierw zaczyna od omówienia biografii Chestertona, pisze o jego życiu, rodzinie nawróceniu, zmianie poglądów i o tym jak zmiany w życiu duchowym, religijnym przeniosły się na twórczość. Później przechodzi do kwestii jeszcze mniej przeze mnie znanej, czyli właśnie do poglądów Chestertona, omawia również najważniejsze dzieła autora. Ponieważ, Sadło wspomina iż moje rodzime wydawnictwo – Diecezji Sandomierskiej – wydaje Chestertona, czuję się jeszcze bardziej zobligowana do sięgnięcia po te książki. Nowa postać, wydaje mi się, że w Polsce nieznana. Ta książka jest okazją by poznać pisarza wyjątkowego o interesujących poglądach. Spróbujcie!



Ciężko mi recenzować książkę o człowieku, którego nie znałam, nie wiem czy ta biografia jest wyczerpująca, nie wiem czy jest prawdziwa… nie mam jednak powodu by zakładać, że autor chciał mnie okłamać. Krzysztof Sadło pisze z pasją i poczuciem misji, jaką jest promowanie człowieka, którego ceni. Ja, po lekturze tej książki zaczęłam lubić Chestertona, chociaż jak każdy konserwatysta, jest specyficzny, a dodatkowo jako nawrócony konserwatysta… prawie jak ortodoks….
A jednak pomimo czasu jaki upłyną od chwili, gdy pisał swoje przemyślenia, to jednak identyfikuję się z nimi, zgadzam się z jego tezami – pokrewieństwo myśli, na przekór czasom – wspaniała rzecz.
No, ale posłuchajcie:
Nikogo nie dziwią dyskusje o istocie parlamentaryzmu. Ten temat uchodzi za poważny. Ale nie wolno się spierać o naturę grzechu, gdyż natura grzechu nie ma żadnego znaczenia. Różnica zdań co do systemu podatkowego jest powszechnie akceptowana. Różnica zdań co do celu ludzkiej egzystencji jest uznawana za nieważną i nie wypada o niej wspominać.”
Lub,
„Lubimy mówić o postępie, ale postęp, jakim go rozumiemy, to ucieczka przed pytaniem o dobro.”

 I spuentować mogę pierwszym zdaniem z książki:
„Prawdziwi mędrcy to ludzie, których słowa i opinie trwają wieki, jednocześnie nie tracąc nic ze swojej aktualności.”

Dlatego namawiam Was właśnie na tę książkę

gdy dzwoneczek się odezwie... biegniemy do szkółki

Gdy chodziłam do szkoły Mama śpiewała mi tę piosenkę pod koniec wakacji, bo wiedziała, że mnie będzie
to wkurzało. Dziś to ja śpiewam w myślach moim uczniom. Nie dla mnie już kompletowanie wyprawki, odliczanie dni do matury, robienie ściąg itp.

Z jednej strony... szkoda, z drugiej, lubię moje prace, lubię to, że jestem panią własnego czasu, nikt mnie nie wbija w krzesło na 45 minut i nie każe startować z bloczków startowych, po to bym tylko dostała ocenę... Z drugiej strony w szkole było sporo fajnych chwil... no, ale to se ne wrati.

Sierpień to dla mnie, nie miesiąc zakończenia wakacji, ale miesiąc jak miesiąc. Wprawdzie korzystam, z promocji na artykuły szkolne i obkupiłam się w zakładki indeksujące(zapas - ogromny).



Jak wiecie, w tym miesiącu wyskoczyłam na urlop, krótki bo dostałam nową pracę, która oprócz masy radości, sprawi, że:
- odłożę nieco grosza i oficjalnie odkupię od Taty Rydwan Szatana
- w koszyku w zapachyswiata.eu mam pełen koszyczek i czekam na przelew
-  kupa książek do kupienia

Z powodu mojej nowej pracy urlop był krótki, ale intensywny, zdjęcia i relacje mogliście oglądać na Instagramie i Fanpejdżu bloga. Spacerowałąm, opalałam się i czytałam.
Niestety filozoficznie, znowu leżę :(, ale przesłuchałam jedną książkę audioo


Przeczytałam w sumie osiemnaście (18) książek. Edit. jednak Dziewiętnaście.

Szczególnie chciałabym Wam przypomnieć o:
"Powstanie `44"
"Zaczaruj mnie"
"Celebryci z tamtych lat"
"Uwaga to może być miłość"
"Stulecie chirurgów"

Z najsłabszymi mam problem... ciężko było przy okazji:
"Domu złudzeń"
Jeśli już muszę jakąś wybrać



Książek było o jedną mniej niż w ubiegłym miesiącu, ale dwie książki mam na ukończeniu. Może jedną dziś skończę...

Stosik zaprezentuję Wam, jutro, na dniach pokażę Wam też wszystkie moje woski :)

Powiedzcie, jak Wam minął miesiąc? Zadowoleni jesteście?


A tutaj podsumowanie w zdjęciach z Instagrama, bo nie chcę burzyć idealnego kształtu innymi zdjęciami:




Mam ochotę napisać Notkę o wypoczynku w Nałęczowie, ale nie wiem czy powinnam. Spędziłam tam świetne chwile... ale było parę rzeczy, przed którymi chciałabym ostrzec, a kilka bardzo polecam... 
Zobaczę czy znajdę czas.

"Faceci od kuchni" - Comme un chef 2012

Doświadczony kucharz musi walczyć o swoją pozycję z konkurencyjnym szefem kuchni specjalizującym się w gastronomii molekularnej.


Na początku tego roku(tak – dobrze widzicie, rychło w czas się obudziłam), postanowiłam oglądać więcej nowych filmów, oglądać regularnie. Oglądam filmy i seriale, gotując, piekąc i malując paznokcie, ale jestem sentymentalną idiotką i lubię wracać do tych, które znam. Dlatego tak mało tutaj refleksji z oglądniętych filmów, bo albo je już opisywałam, albo są taką klasyką, że uważam iż byłaby to z mojej strony arogancja porywać się na opisywanie absolutnych klasyków. Teraz będę miała okazję do częstszych seansów i może do końca roku dobiję do 52 oglądniętych filmów(analogia do akcji 52 książki).

Dziś oglądałam „Facetów od kuchni”, film który spodoba się wszystkim fanom filmu „Julia&Julia”.
Jacky jest utalentowanym kucharzem, który ze śmiertelną powagą podchodzi do gotowania, kanon to dla niego świętość, nie lubi ludzi którym wszystko jedno jak jedzą i co. Z tego powodu jest bardzo niepokornym pracownikiem i raz po raz traci pracę. Ponieważ jego partnerka stoi już niemalże na progu porodówki to Jacky musi podjąć zatrudnienie, aby zapewnić byt swojej rodzinie. Pracą tą okazuje się malowanie okien w ekskluzywnym domu spokojnej starości, tam jego drogi krzyżują się z drogami Aleksandra, legendarnego mistrza kulinarnego, który jest dla Jackiego bogiem. Aleksander, sam z zagrożoną posadą proponuje kucharzowi bezpłatny staż… gwarantuje nam to sporo zabawnych sytuacji przy starciu tytanów, sporo wzruszeń oraz walkę o przetrwanie w świecie kulinarnym.

Film nie jest arcydziełem, jest przewidywalny, ale bardzo sympatyczny. Zapanowała moda na gotowanie a w tym filmie możemy zobaczyć wspaniałą kuchnię i dobrych aktorów. Ogląda się go bardzo przyjemnie i widziałam, że oczarował już wiele blogerek. Jak tylko wrócę z pracy, podrzucę film Mamie… niech odpocznie od kryminałów.

Moim zdaniem film jest naprawdę dobrym pomysłem na słotne, ponure sobotnie popołudnie, gdy w piekarniku siedzi ciasto na niedzielę, a my chcemy złapać trochę oddechu. Może i żarty nie są najlepszych lotów, ale świetnie obsadzone główne role, dobrze kompensują, jakieś tam braki.
Polecam bez wyrzutów sumienia.


39/52

sobota, 30 sierpnia 2014

"Inicjały zbrodni" - Sophie Hannah

Prawie 40 lat po premierze ostatnich przygód Poirota — nowa powieść z udziałem słynnego detektywa i nowa autorka, wybrana przez spadkobierców Agathy Christie!
Od czasu, gdy w 1920 roku jej pierwsza książka ujrzała światło dzienne, powieści Agathy Christie sprzedały się na świecie w łącznym nakładzie ponad dwóch miliardów egzemplarzy. Teraz, po raz pierwszy w historii, spadkobiercy pisarki zgodzili się na publikację nowej powieści z udziałem jej najsłynniejszego bohatera.
Londyn, lata dwudzieste ubiegłego wieku. Gdy Hercules Poirot rozkoszuje się atmosferą spokojnej kolacji, nie wie, że jego śledczy talent zostanie wystawiony na próbę. Wszystko za sprawą młodej kobiety, która wyjawia mu, że zostanie zamordowana. Mimo przerażenia błaga detektywa, by nie szukał mordercy. Jej śmierć wyrówna rachunki.
Tego samego wieczoru Poirot dowiaduje się o zamordowaniu trzech gości w modnym londyńskim hotelu. W ustach każdego z nich znaleziono… spinki do mankietów. Czy zbrodnia ma związek z tajemniczą kobietą?
Podczas gdy Poirot usiłuje połączyć kolejne elementy układanki, morderca przygotowuje hotelowy pokój na wizytę czwartej ofiary…
Dzięki talentowi Sophie Hannah, niesamowicie skomplikowana zagadka z pewnością porwie zarówno oddanych fanów twórczości Agathy Christie, jaki i młodsze pokolenia czytelników, dla których będzie to pierwsze spotkanie z Herculesem Poirot. Nowa powieść z udziałem najsłynniejszego detektywa wszech czasów, stworzona przy pełnym poparciu spadkobierców Christie, to najważniejsze wydarzenie roku dla wszystkich fanów kryminałów na świecie.



Być może pamiętacie mój ogromny żal, po lekturze „Kurtyny”, strasznie ciężko było mi się rozstać z Poirotem, moim ukochanym detektywem… jednak gdy usłyszałam, że inna autorka porwała się na… nie na sequel, bo jednak akcja nie dzieje się po zakończeniu, nie na prequel, bo to też nie są wcześniejsze losy Poirota, tylko na nową książkę z akcją w latach dwudziestych, a międzywojnie to szczytowa forma Herkulesa, to miałam mieszane uczucia… z jednej strony było „jupiiiii Herkules wrócił” a z drugiej „o kurczę, czy ktoś odtworzy ten klimat”. Ta książka ma trudny start, nie towarzyszy jej jednoznaczny entuzjazm, to sceptycyzm, lub wręcz wrogość…

Jest rok 1920, Londyn Poirot odbywa dziwaczną rozmowę, młoda dama zwierza mu się ze swych obaw, czyni to chaotycznie ze strachem, jakby uciekała, jakby ktoś czyhający na jej życie, deptał jej po piętach. Poirot jest pod wrażeniem, autentycznie przejął się młodą dziewczyną, gdy dowiaduje się o trzech morderstwach popełnionych w wytwornym hotelu nabiera przekonania, że jego znajomej grozi niebezpieczeństwo, bo w usta ofiar włożono spinki do mankietów, a te występują w parach, czyli… gdzieś jest jeszcze jedna spinka… Jak to zwykle bywa, wraz z rozwojem akcji pojawiają się nowe wątki, wychodzą na jaw nowe sekrety…



Fabuła nie jest tak istotna, bo i tak zostaniemy okręceni jak przy grze w ciuciubabkę… czytając tę książkę zastanawiałam się czy gdybym nie wiedziała, że to NIE Christie, czy bym się zorientowała….
Twórczość Christie charakteryzuje się pewnymi elementami, dzięki którym fani ją kochają. Po pierwsze: zamknięte pomieszczenia i ograniczona liczba potencjalnych sprawców, tutaj w punkcie wyjścia mamy tych sprawców mrowie, bo wszyscy pracownicy hotelu.  Zawężenie sprawców… następuje w dosyć naciągany sposób, oczywiście – prawdziwy, ale ja pewnych osób tak prędko bym nie wyeliminowała. Poirot też nie. Druga rzecz, Christie zawsze dawała czytelnikowi, wszystkie informacje by ten mógł rozwiązać zagadkę, polemizowałabym… a razem ze mną wszyscy Ci, którzy dawali się zwodzić Agacie… w tej książce nie zgadłam, ani mordercy, ani scenariusza… zastanawiam się, czy można odgadnąć rozwiązania, zwłaszcza, że ważnym punktem w dojściu do tegoż jest coś co Poirot widzi, a co nie jest opisane…

Czy Poirot jest Poirotem? Z pozoru tak, jest arogancki, wnikliwy, oddaje szarym komórkom co boskie, jest pedantyczny, tylko że… nie umiem tego nazwać, coś zgrzyta… ja Poirota uwielbiałam, Christie nie tolerowała jego zarozumialstwa… dla mnie był w tym zarozumialstwe kochany, tymczasem ten Poirot jest irytujący… wszystko trzyma w sekrecie… ten kanoniczny Poirot też tak robił, ale książki były krótsze niż ta najnowsza i to aż tak nie wkurzało.
Właśnie… długość… klasyczne powieści Christie miały max 200 str. I to kieszonkowego formatu, ta jest w poró1)naniu z nimi… monumentalna. W pewnym momencie to strasznie dużo… w głowie nam się kręci od gry w ciuciubabkę a zakończenia wciąż nie widać.

Rzecz najważniejsza, u Christie intryga była prosta, tak prosta, że odgadnięcie jej zakrawało na geniusz. Ona była prosta jak koronka, składała się z prostych elementów, jak koronka składa się z oczek i półsłupków, po to by summa summarum stworzyć coś zachwycająco misternego. Te największe zbrodnie nie opierały się na przypadku, dyktowane były przez miłość, zazdrość, zemstę… w tym wypadku jest podobnie, tylko że plan na samym wstępie jest misterny.  Jest sporo komplikacji… i gdyby nie wielka mowa Poirota to zgłupiałabym do reszty. Właśnie – wielka mowa, zwykle to było ukoronowanie powieści, tutaj Autorka wzięła przykład ze współczesnych filmów, czyli finał musi być dynamiczny, co jest może zajmujące, ale nie pasuje do Christie z jej klasycznym wdziękiem.
Czas akcji. Christie czuła czasy o których pisała… autorka nie zna ducha lat dwudziestych, skrzywiłam się gdy przeczytałam wyraz cholera i wiem, że zgodnie skrzywiłaby się i Agata i skrzywiłby się Poirot, sto lat minęło i takie słowa nas już nie rażą, ale w latach dwudziestych to był zwrot, którym się nie rzucało.



Mogłabym tak pisać i pisać, ale to trochę bez sensu… ciężko naśladować Mistrzynię, może byłoby to łatwiejsze, gdyby Christie nie napisała tylko książek, bo wtedy czytelnicy nie mieliby kiedy poznać dogłębnie jej stylu. Autorka, której przyszło zmierzyć się z genialnie skonstruowanym belgijskim detektywem, miała zadanie ze wszech-miar trudne, napisanie kryminału w stylu Christie, jest praktycznie awykonalne(chociaż mamy udane próby i na polskim ryku).

Nie jest to doskonała próba naśladowcza ma liczne błędy, ale mimo wszystko jest to dobry kryminał, jak się przymruży oko, lub dwa możemy wrócić do klimatu retro znanego z powieści Christie.
Dobrze się bawiłam podczas lektury, gdy wyłączyłam instynkt Christie-loga i włączyłam tryb rozrywki.
Nie skreślajcie zbyt szybko tej książki…  będziecie żałować. Ale też nie nastawiajcie się na geniusz w stylu Orient Expressu, dziś nie ma już takich książek…

piątek, 29 sierpnia 2014

rzecz o... dzikiej fidze

Gdy otworzyłam paczkę z nową kolekcją zapachową od yankee candle figi najmniej przypadły mi do gustu. Nie chodzi o brudno-fioletowy kolor, ani o etykietę. Fioletowy ex definitione jest ładny, a etykietka? Sugeruje nam soczyste, przewrotne owoce. 

Nie podszedł mi zapach... zmartwiło mnie to... schowałam figę w najciemniejszy kąt i postanowiłam poczekać na lepszy czas...



Na sucho zapach jest ciężki, mocny... czy przypomina prawdziwą figę i to jeszcze dziką? Nie wiem... w Polsce najbardziej rozpowszechnioną figą jest figa z makiem, również figi suszone używane są powszechnie do ciast. Ja ich nie jadam, bo ne jestem admiratorką ciast z ilością sporą wszystkiego(np ćwibak).

Ale od wosków przestałam oczekiwać, że będą pachniały tak jak obiecuje producent, mają pełnić swoją funkcję, pachnieć ładnie a te jesienne rozgrzewać i po powrocie do domu miło otulać. 

To, że figi są ciężkie to nie zarzut, gdy wrócę do domu w deszczowy dzień będę potrzebowała właśnie takiej dawki ciepła, ciężkiej jak wełniany pled...



Mimo wszystko jednak nie umiem rozkochać się w figach. Nie jest to zapach tak nietrafiony jak chociażby UTP, ale jako jedyny zapach z jesiennej kolekcji ten mnie nie zaczarował... nawet nie wiem czy kupię jeszcze ten wosk... z pozostałymi zapachami nie mam takiego problemu, wiem, że będzie zapas :P

Ten zapach, jak wspomniałam jest mocny, ciężki, ociupinkę duszny, ale czuć w nim słodycz owocu i jego soczystość... nie wiem... mam bardzo ambiwalentny stosunek do tego wosku... bywa, że w takich sytuacjach dopiero za którymś paleniem nabieram serca do wosku... jeśli tak się stanie - na pewno Was poinformuje.


Tych co chcą na bieżąco śledzić co palę zapraszam na mój profil na Instagramie. 


             Ten  i inne zapachy kupicie na goodies.pl



Wybaczcie słabszą jakość zdjęć, Tata zabrał lustrzankę. O której dowiedziałam się, że jest lustrzanką wracając z urlopu :P

czwartek, 28 sierpnia 2014

"Samotność bramkarza" - Víctor Valdés

To nie będzie banalna autobiografia!
Paraliżujący lęk przed każdym meczem. Koszmarna presja ze strony kolegów z drużyny, trenerów, kibiców, mediów. Świadomość, że błędy są nieuniknione. Zawodowa kariera taka sama jak każda inna – z wyrachowania, nie z miłości do piłki.
Pozwól się zaskoczyć tej książce. Daj się jej zainspirować.
Poznaj autorską #metodęV, która uczyniła Víctora Valdésa niepokonanym w bramce i w życiu. Wykorzystaj ją, aby realizować Twoje własne cele. Najmocniej krytykowany i najbardziej utytułowany bramkarz w historii FC Barcelony na pożegnanie z Katalonią zdradza źródła swoich niewyobrażalnych sukcesów.



Victor Valdes był moim ulubieńcem w Barcelonie, zawsze i niezależnie od wszystkiego mogłam go wyszydzić. Wprawdzie gdy ostrzygł się na łyso było to nieco trudniejsze, bo Kasiek zwykle szydził z faktu iż ten wybitny bramkarz więcej czasu spędza na pieczołowitemu poprawianiu pędzla na czubku, niż na skupianiu się na grze. Zwykle Kaś twierdził, że Valdes jest tak marnym bramkarzem, że nie postawiłabym go na bramce w mojej wiejskiej knajpce, nie wspominając o moim wiejskim klubie. Niemniej jednak nie mogę przeoczyć tego iż faktycznie jest bardzo utytułowany. Z Hiszpanią zdobył tytuły Mistrzowskie(siedząc na ławce, no ale trudno). Grał w Barcelonie w najlepszych jej latach, gdy ta tryumfalnym pochodem zmiatała z drogi inne kluby. I chociaż Kasiek stanowczo twierdził, że Valdesa w tych sukcesach jest taka sama jak chociażby Kaśka, bo całą robotę odwala defensywa, a on stoi i poprawia włosy, to jednak oficjalnie nikt mu tych tytułów nie zabrał. Kibice też go wyśmiewali. Takie życie gwiazdy, a może najsłabszego ogniwa? No właśnie… jaki jest VV?



Pierwsze myśli Kaśka po rozpoczęciu lektury były nienajlepsze, oto VV ma pokazać nam jak radzić sobie ze stresem i presją. Natenczas Kasiek potężnie ziewną, zerknął sceptycznie i uznał, że to zasłużona kara za czytanie o graczach Barcelony, że oto duch Santiago Bernabeu się na mnie mści. Jednakże, ponieważ Kasiek też ma problemy z radzeniem sobie ze stresem i presją i podówczas źle mu się śpi, nie może jeść itp. Postanowił sprawdzić, a nuż nauczy się czegoś od gwiazdy footballu.
Valdes opowiada o swoim życiu i na własnym przykładzie pokazuje, że ze wszystkim można sobie poradzić. Ba! Ma nawet podobne metody co Kaś, co Kaśka bardzo podbudowało, bo od lat widzę we śnie jak unoszę puchar Ligi Mistrzów.  Victor Valdes pisze poradnik, ale nietypowy, przede wszystkim aby przekonać nas, że wie o czym pisze w sposób bardzo intymny opowiada nam o rzeczach, które każdy kibic piłkarski jeszcze pamięta, ale widział je od strony mediów, kibiców, nie od strony zainteresowanego VV.
Powiecie – ha ha – może sobie udzielać rad, zarabia miliony, jest zabezpieczony do końca życia, łatwo się płacze w Mercedesie itp. Tak, VV nie ukrywa, że pieniądze zrekompensowały mu sporą ilość traumy, ale wcale nie były lekiem na całe zło. Owszem on cieszy się, że ma pieniądze, że to co przeżył przyniosło mu stabilizację, ale opowiada o chwilach ciężkich, o presji która odbiera oddech, o odłączeniu od rodziny, samotności i krytyce. O skuteczności jego poradnika nie będę się wypowiadała, bo nie mam zamiaru go stosować w całości, jeszcze nie jestem pod ścianą(czy też pod linią bramkową). Niektóre z jego sztuczek stosowałam już wcześniej.
Chciałabym Wam polecić tę książkę nie ze względu na to, że pomoże Wam zwalczyć stres, ale dlatego, że pokaże Wam znanego piłkarza w innym świetle. Mnie los VV poruszył, nie spodziewałam się po nim takiej wrażliwości i takich przeżyć…



Naprawdę polecam, można na FCB spojrzeć z innej perspektywy, bez względu na to czy jest się za, czy przeciw nim. Takie książki pozwalają nam zobaczyć w innym świetle piłkarskich gigantów, wreszcie możemy zobaczyć w nich zwykłych ludzi, a nie tylko maszynki do produkowania kolejnych pucharó1).

Polecam!!

"Zabawka diabła" - Matt Richtel

Co piętnaście lat podwaja się liczba osób cierpiących na poważne zaniki pamięci. Produkcja pamięci komputerowych podwaja się co dwa lata. Między tymi faktami istnieje silniejszy związek, niż ktokolwiek byłby gotów przypuszczać.Lane Idle zna pewną tajemnicę, ale jej nie pamięta. Niczego nie pamięta. Ma ponad osiemdziesiąt lat i cierpi na starczą demencję. To niedobrze, tak się bowiem składa, że jeśli jej tajemnica nie zostanie ujawniona, świat czekają ogromne zmiany. Zdecydowanie na gorsze.Nat Idle jest dziennikarzem śledczym. W miarę możliwości stara się opiekować dotkniętą starczą demencją babcią. Kiedy pewnego dnia wychodzi z nią na spacer do parku, padają strzały. Okazuje się, że to oni byli celem ataku. Uciekając przed gotowymi na wszystko prześladowcami, Nat trafia na trop gigantycznej afery sięgającej korzeniami do samego serca Doliny Krzemowej. Klucz do zagadki, którą musi rozwikłać, by ocalić życie, jest ukryty we wspomnieniach ponad osiemdziesięcioletniej staruszki. Problem w tym, że tych wspomnień – przynajmniej pozornie – już nie ma…

„Zabawka diabła” trafiła w moje ręce zupełnie przypadkowo. Nie skusiłabym się z własnej woli na książkę opisywaną jako thriller, bo jestem zbyt strachliwa na takie rozrywki. Kiedy nie mogłam się przemóc uznałam, że wezmę ją do Nałęczowa, skończą się inne książki – nie będę miała wyjścia, będę musiała wziąć byka mojego strachu za rogi.

Nat Idle jest dziennikarzem śledczym, zawód czyni mu wrogów, w wielu środowiskach, ale kiedy wychodzi na spacer z ukochaną babcią i padają strzały, broń nie jest wycelowana w niego. Co może wiedzieć staruszka, której pamięć to jedno wielkie kłębowisko, skrzyżowane z niewiadomą? Z tym będzie ogromny problem. Okazuje się, że babcie Nata bierze udział w Krucjacie Pamięci, czyli nagrywa swoje wspomnienia na komputer z myślą o przyszłych pokoleniach. Informacje, które ujawnia dają jej wysoki priorytet. Co widziała babcia? I co pamięta, chociaż wszystko wskazuje, że nie pamięta niczego? A to ściąga na nią ogromne niebezpieczeństwo.

Na szczęście książka nie okazała się taka straszna jak przypuszczałam, dało się ją spokojnie czytać w pełnym słońcu i nawet wieczorem.  Książka ma oczywiście aurę tajemnicy, to uczucie, że ktoś dyszy nam po plecach, bo bez takich elementów kryminał, a zwłaszcza thriller byłby szmirą.

„Zabawka diabła” jest napisana bardzo przyzwoicie, mamy gradacje napięcie jak w serialu, czyli rozdział kończy się często w takim miejscu, że od razu MUSIMY zacząć kolejny. Sam pomysł na fabułę nie jest zły , ale… mnie ta książka nie chwyciła. Nie rozumiem dlaczego, bo thrillerów się boję, ale lubię takie zagadki. Tymczasem w tej książce wydawało się, że wszystko jest na swoim miejscu, ale jednak czegoś mi brakowało. Czegoś co uniemożliwiało mi zaangażowanie się w powieść.
Niestety ;/

Ale!! Mamy miły polski akcent babcia Nata pochodzi z Polski ;)

środa, 27 sierpnia 2014

"Celebryci z tamtych lat. Prywatne życie wielkich gwiazd PRL-u" - Aleksandra Szarłat

Skandalami z ich udziałem żył cały kraj. Kreowali trendy, spełniali się artystycznie, zadzierali z władzą i cenzurą, czasem szokowali. To dzięki nim socjalistyczna Polska, szary kraj z betonu, nabierał czasem zupełnie niezwykłych barw. Kalina Jędrusik, Daniel Olbrychski, Stanisław Mikulsku, Beata Tyszkiewicz, Maryla Rodowicz, Andrzej Łapicki, Wojciech Gąssowski i wielu innych. Czy można ich nazwać celebrytami? Oczy całego kraju zwrócone były właśnie ku nim.Jak się bawili? Jak spędzali wolny czas? Skąd brali ekstrawagancje stroje? Czym jeździli? Gdzie należało bywać, by trafić do towarzyskiej śmietanki?
Aleksandra Szarłat maluje barwny portret celebryckiego świata minionej epoki, który wzbogaca cała masa żartobliwych anegdot opowiadanych przez samych bohaterów tamtych czasów. Wiele z nich nigdy dotąd nie była jeszcze publikowana!
Książka jest sentymentalną opowieścią o tym, jak wyglądało życie za kulisami ówczesnego showbiznesu, tak różnego, niejednokrotni ciekawszego od tego, który znamy współcześnie.
Plotki, historie prawdziwe i legendy o gwiazdach PRL-u układają się w pasjonującą opowieść o słodko-gorzkich czasach, które – choć bywały trudne – wciąż przez tak wielu darzone są ogromnym sentymentem.


Już jutro, czyli 27 sierpnia premierę ma książka z którą ostatnio spędziłam bardzo mile czas. Książka klimatyczna, do rozczytania się i podróży w czasie, a może i kolejny pretekst do westchnięcia o tempora, o mores, pomimo upływu czasu wciąż jestem pod wrażeniem trafności Cyceronowego okrzyku, ba! Kiedyś przez pół nocy rozprawiałyśmy o tym z przyjaciółką, analizując to zawołanie… Czytając tę książkę, znowu miałam pretekst do zastanowienia się nad zmianą czasów, nawet nad upadkiem obyczajów, tym razem w sferze high lifeu.

Celebryci PRL-u temat dla mnie znany, li i jedynie z opowieści Rodzicieli, którzy wciąż z nostalgią wspominają gwiazdy tamtych lat. Coś w tych wspominkach musi być, bo nawet ludzie z mojego pokolenia(i młodsi) chętnie sięgają po płyty z utworami piosenkarzy z PRL-u zwykle zastanawiam się nad klasą tamtej sztuki(oczywiście abstrahując od idei sztuki ideologii socrealizmu). Kto dziś będzie pamiętał, Mandarynę, Dodę, czy innych topowych wykonawców sezonu. Ciężko mi wskazać gwiazdę, która pomimo upływu lat trwa i trwa(chociaż są takie i w to nie wątpię), ale Anna German, Osiecka, Rodowicz, Stanek to nazwiska obecne w domach tysięcy Polaków.  Daniel Olbrychski wciąż jest utalentowanym aktorem a nie tylko zmanierowaną gwiazdką z ładną buzią. Czy to możliwe, że w PRLu liczył się talent i on się bronił, pomimo represji, podwójnej moralności?
Aleksandra Szarłat zabiera Nas do świata celebrytów tamtych szarych lat, gdy ubrania przerabiało się dziesiątki razy, zagranicę widziało się… hmm no właśnie gdzie? W marzeniach? W tej szarości barwnymi ptakami była elita artystycznego świata. Jakże różni byli to celebryci od tych dzisiejszych, nie byli znani tylko z bycia sławnymi. Niegdysiejsi celebryci, ekstrawaganccy, byli awangardą, byli elitą. I Ola Szarłat opowiada o tym świecie, począwszy od miejsc w których się spotykali i upijali oraz upadali na samo dno, poprzez festiwale, nałogi, ubiór… Autorka kreśli barwny portret świata, który dla Moich Rodziców był znany z TV, a dla mnie tylko z opowieści. Jacy byli, co lubili, gdzie bywali, gdzie odpoczywali. Dodatkowo są portrety konkretnych artystów z kompleksowym opisem ich życia. Można się naprawdę wiele dowiedzieć. Ale te notki biograficzne nie przytłaczają.
W treść książki wplecione są nazwiska, które dziś rozpoznaje każdy, Osiecka, Hłasko, Rodowicz, Jędrusik, Dygant, Tyrmand, oni wyznaczali trendy, zmieniali świat. Zmieniali inaczej niż dzisiejsze gwiazdki, nawet jeśli ich życie nie było wzorem moralności, to jednak liczyły się ich dokonanie, a nie liczba orgazmów, lub ich brak. Zmieniali świat nie przez to, że uświadamiali ciemnej tłuszczy jakie buty nosić, ale odkrywali nowe pokłady wrażliwości, pokazywali piękno, czasami wykpiwali świat ponury i szary. Ludzie zawdzięczali im doznania w sferze duchowej i to było piękne. Było minęło?


Chciałabym pogratulować Aleksandrze Szarłat wspaniałej książki. Książki do której się przygotowała, zebrała informacje i wiedziała o czym pisze. Książki, która przenosi nas do zadymionych knajp(według dzisiejszych standardów – spelun), do rozśpiewanych festiwalowych sal, prowadzi Nas prosto na salony ówczesnych elit.

Naprawdę gorąco polecam tę książkę!!




Zresztą polecam też inną książkę Autorki: "Prezenterki" 

poniedziałek, 25 sierpnia 2014

rzecz o... gruszce z żurawiną

Wspominałam Wam i na FB i na blogu, że wczoraj jesień zawitała na moją podkarpacką ziemię. Pogoda bawi się z nami w "dziada", bo dziś już słonecznie i pięknie, chociaż czuć w powietrzu chłód. 

Do pracy szłam na nocną zmianę, a przed wyjściem do pracy wyszłam ze znajomkami na spacer, przed wyjściem odpaliłam wosk, który intrygował mnie i Mamę od kiedy paczka z woskami do nas dotarła. Pomimo opisu producenta nie czułyśmy ani gruszki, ani żurawiny, ale po prostu poziomki.



Były momenty wczoraj, że za oknem była ściana wody, aż się chciało zagrzebać pod koc i nosa nie wyściubiać. Niestety to niemożliwe. W sukurs w takich wypadkach przychodzą nam woski z serii jesiennej. Żurawina i grusza, ma nie tylko piękny rubinowy kolor, ale pachnie też jak ciepła poziomkowa herbata, ciepła i soczysta.

Lubiłam mieć pod ręką ten zapach, pachnie tak przyjemnie, ale zdarza się, że najładniejszy zapach na sucho, po roztopieniu w kominku jest albo przeciętny, albo wręcz odpycha. 

Do niecki kominka włożyłam tyle, ile widzicie na fotografii. Trochę więcej niż wcześniejszych jesiennych wosków, bo cranberry pear jest łagodniejszy...  a chciałam, żeby żurawinowa gruszka mnie otuliła, a nie tylko wpełzła do kąta. 
Tak jak wspomniałam, wyszłam na spacer a gdy wróciłam zmarznięta chociaż roześmiana, wkroczyłąm do poziomkowego zagajnika. Pachniało jak lody poziomkowe, jak talerzyk wygrzanych słońcem poziomek. 

Jestem zdziwiona, że zapach został wypuszczony na jesień bo jednoznacznie kojarzy się z latem i słońcem, ale faktycznie jest taka jesienna, otulająca nuta. Tak dodatkowo Was zachęcę, że ma w sobie słodycz i ciepło Bahama breeze.


                                                  Ten  i inne zapachy kupicie na goodies.pl

Morderstwo na plebanii - Agatha Christie

Kiedy proboszcz St Mary Meade znalazł w swym gabinecie zwłoki pułkownika Protheroe, w miasteczku zawrzało od plotek. Kiedy zaś aż dwie osoby przyznały się jednocześnie do zastrzelenia pułkownika, prowadząca śledztwo policja zupełnie już nie wiedziała, co myśleć. Nawet panna Marple, miejscowy detektyw w spódnicy, miała aż siedmioro podejrzanych. Przedstawiła jednak w końcu właściwe rozwiązanie zagadki, wprawiając w zdumienie pastora i naczelnika policji oraz ratując życie pewnemu nieszczęśliwemu młodzieńcowi, którego tajemnicę również rozgryzła. Przed panną Marple bowiem, jak uznali pastorostwo, nic się nie ukryje. Ale w gruncie rzeczy jest przemiła...



 Jadąc na urlop wiedziałam, że jeśli tylko pogoda dopisze oddam się kijaszkowaniu, które jakoś ostatnio poszło w odstawkę. Ponieważ też nie haftuję, to nie mam pretekstu do słuchania książek w wersji audio. Owszem sporo spacerowałam i jeździłam rowerem, ale nie sama, więc nie wypadało mi władować słuchawek na uszy. Pogoda mi dopisała(z wyjątkiem jednego dnia) i trochę pochodziłam, na wyjazd wzięłam dwa audiobooki, ale słuchałam tylko jednego. Niestety nie nagrałam całości i zakończenie powieści poznałam dopiero po powrocie. Ostatnio bowiem dokańczałam książkę w drodze z i do pracy.

Moim zdaniem powieści Christie są doskonałe do słuchania… nie są długie, akcja nie jest bardzo dynamiczna, więc nie da się zgubić. Można spokojnie słuchać i kontemplować naturę.

Tym razem sięgnęłam po pierwszą powieść z serii o Pannie Marple. Słyszałąm sporo głosów sceptycznych o tej serii, że jest nieporównywalnie słabsza niż te książki z Poirotem. Mimo wszystko ciekawość zwyciężyła i w ten sposób inauguruję czytanie o przygodach panny Marple.

W małej miejscowości, na plebanii znaleziono zwłoki  pułkownika Protheroe, ów dżentelmen był znaczną postacią, ale bynajmniej, nie oznacza to iż cieszył się ogólną sympatią. Przeciwnie, wydaje się, że nie lubił go nikt, a sporo osób go nienawidziło. Sprawa wydaje się jasna, gdy ktoś do morderstwa się przyznaje, później przyznaje się ktoś inny, później mamy jeszcze jedno wyznanie, a na jaw wychodzą nowe sekrety i nieścisłości. Policja wpada w rozpacz, proboszcz chodzi zafrasowany, ale pogody ducha nie traci stara panna, która wie wszystko o wszystkich – panna Marple, która lubi zajmować się ogrodem(więc ciągle jest na zewnątrz) i pasjami podgląda ptaki(stąd na jej szyi często dynda lornetka). Sprawa nie zostałaby rozwiązana bez udziału starszej panny, to pewne.

spacerując po dolinach...


Po pierwsze muszę Wam wyznać, że prawie rzuciłam telefonem z irytacji. Pierwszy raz spotkałam się z tym by lektor aż tak się wczuwał, odgrywał desperacko teatr jednego aktora, zaciągał, zmieniał akcent, nie widziałam tekstu, ale chyba wyczytywał między wersami didaskalia i za punkt honoru postawił sobie właściwe oddanie wszystkich onomatopei . Było to strasznie irytujące, gdy uparcie chrząkał naśladując inspektora policji, po pieciu minutach bolała mnie głowa i czułam się jak na oddziale gruźlików. Naśladując Mary zaciągał tak dziwnie, że nie mogłam skupić się na treści, zaś nonszalancja Denisa i… eh mogłabym tak długo, zdecydowanie doprowadzało mnie to do szału. Oczywiście nie wymagam, aby audiobooki były czytane monotonnie, ale tutaj naprawdę było to przesadzone. Muszę uważać na tego lektora.
 
...i po górkach - słuchając Christie
Co zaś do konkretnej książki… zdecydowanie nie jest to klasa powieści z Poirotem(ale zobaczymy jak będzie dalej). Panna Marple jest na uboczu, właściwie na dobre wkracza w scenie w której przedstawia swój scenariusz, nie ma tego dochodzenia, dedukcji, pracy szarych komórek, które tak kochaliśmy u Poirota.  W tej powieści panna Marple krąży gdzieś, po marginesach powieści, przedstawiana jako wścibska i zdziwaczała… mam nadzieję, że poznam ją bliżej w kolejnych powieściach. 
Ogólnie powieść oceniam jako powyżej przeciętnej, jest ciekawa, bardzo w stylu Christie, doskonała do spacerów.
Mama nadzieję, że będzie tylko lepiej 

niedziela, 24 sierpnia 2014

"Nie znacie mnie" - Susan May Warren

Poruszająca historia opowiedziana prosto z serca o tym, jak tajemnice mogą pogrzebać i zniszczyć nasze życie, nawet jeśli wierzymy, że chronimy tych, których kochamy.
Dla wszystkich, którzy ją znają, Annalise Decker jest przykładną żoną i matką. Udziela się w szkolnej radzie rodziców, nigdy nie opuści żadnego meczu swoich dzieci i czynnie uczestniczy w kampanii wyborczej swojego męża na urząd burmistrza.Nikt nie wie, że Annalise była dawniej Deidre O’Reilly, młodą kobietą z burzliwą przeszłością, której zeznania wsadziły za kratki niebezpiecznego kryminalistę. Objęta programem ochrony świadków, została przeniesiona do małego, portowego miasteczka Deep Haven. Deidre otrzymuje nową tożsamość i nowe życie, które zaczyna, zakochując się w Natanie Deckerze, miejscowym agencie nieruchomości.
Dwadzieścia lat później Annalise nie może być bardziej nieprzygotowana na spotkanie ze swoją przeszłością. Kiedy agent Frank Harrison pojawia z wiadomością, że mężczyzna, przeciw któremu zeznawała, został zwolniony warunkowo i pała chęcią zemsty, Annalise musi zmierzyć się z konsekwencjami skrywanych tajemnic. Czy znów będzie uciekać, czy odnajdzie w sobie odwagę, aby zaufać tym, których kocha najbardziej, i złożyć w ich ręce swoją przeszłość i przyszłość



To już któraś z kolei książka wydana nakładem wydawnictwa Święty Wojciech, którą miałam okazję i przyjemność czytać. Niebezpiecznie jest zamykać się na książki, bo np. wydaje je katolickie wydawnictwo. Książki dzielimy na dobre i na złe, nie na wydane przez dobre i złe wydawnictwa. Bardzo lubię książki „od Wojtka”, mają swoją magię, ciepło i taki pozytywny przekaz. Tymczasem opis tej powieści nieco mnie zdezorientował… i ta mroczna okładka(ale super miła w dotyku).

Annalise jest wzorową żoną i matką. Udziela się w miasteczku i parafii, jest typową amerykańską mamą, która wozi dzieci na zajęcia pozalekcyjne, wspiera je a także pomaga mężowi w kampanii wyborczej, bo ten chce ostać burmistrzem. Tylko, że w przeszłości Annalise czai się sekret, jako nastolatka wpadła w poważne tarapaty, narkotyki, złe towarzystwo, do tego stopnia, że musiała zmienić tożsamość, stała się częścią programu ochrony świadków, uciekającą i ukrywającą się przed tymi, których pomogła zamknąć. I w przeddzień wyborów boss narkotykowy, którego pogrążyła – wychodzi z więzienia. W miasteczku pojawia się agent odpowiedzialny za ukrywanie Annalise i chce aby kobieta wyjechała. I tu pojawia się problem, kobieta nie chce mówić rodzinie o swojej przeszłości, zresztą nie ona jedna ma sekret. Pod pozorem kochającej, wzorowej rodziny kryje się wiele sekretów, tworząc pajęczynę rys, na powierzchni idealnej rodziny.

Autorka sięga po ciekawy wątek zmiany tożsamości i ucieczki, w Polsce mało używany(wyjąwszy film „U Pana Boga w Ogródku”). W swojej powieści daje nam bardzo ważne przesłanie, po pierwsze: wszyscy zasługujemy na przebaczenie, ale najpierw sami sobie musimy wybaczyć, a po drugie: to prawda nas wyzwoli, jedno kłamstwo już nas osłania, bo zmusza nas do kolejnych, przez co osłabia więzy łączące nas z najbliższymi.  W rodzinie Annalise każdy coś ukrywa, to związek z nieodpowiednią osobą, to przeszłość, to teraźniejszość, a nawet własne marzenia, czy stan zdrowia. Wszyscy udają, że wszystko jest cudownie i wspaniale, tymczasem rodzina oddala się od siebie.  A z zewnątrz czeka zagrożenie.

Osoby, które spodziewają się grozy w stylu Kinga, albo dynamicznej akcji rodem z porządnej sensacji, mogą się zawieść, bowiem ta książka mimo wszystko jest spokojna. Skupia się na relacjach międzyludzkich. Pokazuje wewnętrzną potrzebę życia w prawdzie, bez tajemnic.

Bardzo mile mnie ta książka zaskoczyła, bałam się że będzie sensacją, mroczną opowieścią o brudnych tajemnicach z przyszłości, tymczasem czytało się ją bardzo dobrze, szybko. Dodatkowo skłania do głębszej refleksji – polecam!

Rzecz o... miodowym blasku.

Po tygodniu w pełnym słońcu niestety sieerpnień postanowił przypomnieć, że jest już po połowie i bliżej mu do września, do jesieni, a jesień to plucha, gorąca herbata i przeprosiny z kocami.

Jak to śpiewał SDM:

Bo przekwitły w nas wonne metafory
I na dłoni usypana garść popiołu
Z wszystkich uniesień majowych

Słońce cofa się w popłochu
Z dnia na dzień
                                                                                   Ubywa mu mocy i coraz wcześniej
                                                                                   Trzepoce o szyby ćma nocy
                                                                                Przechyla się ku jesieni ziemia

Dziś ku smutkowi przedstawicieli ludu pracującego miast i wsi od rana pada. Mnie to akurat cieszy, bo idę dopiero na nocą zmianę popracować i grzeję zwłoki w ciepłym łóżku. Jest dopiero sierpień więc palić w piecu jeszcze nie będziemy, a chciałam sobie przytulności dodać w pokoju. Wyjęłam wosk, który na sucho mnie zaczarował i obiecywałam sobie, że jak tylko się ochłodzi wskoczy do kominka.


Honey glow, miodowy blask. Wosk faktycznie wygląda jak plaster miodu, bursztynowy, piwny... kilka lat temu dostałam taki szal-chustę, kocham właśnie za ten kolor... na sam widok robi się cieplej.

Na sucho wosk mnie zaczarował chyba najbardziej z całej nowej, jesiennej kolekcji... skojarzył mi się z perfumami bliskiej mi osoby i to używanymi w zimie. Któreś z moich Rodziców dostało od drugiego taki zapach na imieniny(oboje mają imieniny prawie w tym samym czasie). I pamiętam świąteczne zakupy w samochodzie pachnącym właśnie tym zapachem.



Wosk jest przytulny i nadaje się na chłodne dni, bałam się jednak, że zdominuje mi cały dom, dlatego ukruszyłam go, jak widzicie, niewiele. Niedługo musiałam czekać, żeby opatulić się wonią słodkiej, ciepłej perfumy z dodatkiem miodu...


Jest to kolejny wosk, ulubieniec, tegoroczna seria jesienna jest po prostu zachwycająca, cudowna! Poważnie się zastanawiam czy nie kupić świecy po wypłacie. Wprawdzie nabyłam Kringlowską, która mnie nie zachwyciła(jeszcze), ale ten wosk chcę mieć w zapasie. Zresztą z powodu wycofywania sporej ilości wosków które lubię :| muszę sporo zapachów zgromadzić.


A nie chciałabym, żeby brakło mi Miodowego blasku, zapach jest trudny do opisania, ale piękny - Polecam!!


Ten  i inne zapachy kupicie na goodies.pl


słuchamy Vivaldiego Cztery Pory Roku 
słyszysz jak mocno bije w nas życie...

sobota, 23 sierpnia 2014

"I dobry Bóg stworzył aktorkę" - Agata Pruchniewska

Większość dziewczynek na pewnym etapie życia marzy o tym, by zostać aktorką. Większość z tej większości z czasem zmienia zdanie.
Dorotka zalicza się do mniejszości, która zdania nie zmienia, choć w efekcie wszystko wygląda inaczej, niż sobie wyobrażała. To historia najprawdziwsza z prawdziwych, a nawet momentami bardzo biograficzna, w której pasja miesza się ze zwątpieniem, wiara w siebie z totalnym załamaniem, a w miejscu marzeń o wielkich rolach mamy debet na koncie i reklamy protez zębowych. I niech was nie martwi tendencja Dorotki do pchania się w kłopoty i jej niezwykły talent do strzelania gaf. Dzięki temu poznacie Słynnego Aktora, Wielkiego Reżysera, Gwiazdę, Wielkiego Faceta oraz kilku innych sławnych ludzi znanych Wam dotąd tylko z ekranu i sceny teatralnej.

Dziś robię przerwę z opisywaniem książek z urlopu, bo mam przeczytaną powieść, którą skończyłam dopiero trzy godziny temu. W pracy było spokojnie, jak na wojnie, dobrze że wzięłam książkę(no i nowe Wysokie Obcasy też miałam). Mam pewien pogląd na wydawane przez SOL książki, bo wydawnictwo realizuje charakterystyczną misję wydawniczą, robią to konsekwentnie i spójnie. Wszystkie książki wydane nakładem SOL wpisywały się w kanon powieści lekkich, z humorem i optymistycznym przesłaniem. A jak z książką o aktorce?

Książka jest pisana z perspektywy Boga. Ten Bóg opowiada nam o Dorotce, dziewczynie, kobiecie – która od dzieciństwa chciała zostać aktorką. Ponieważ Dorotka ma marzeń wiele, ale jednocześnie łatwo popada w kompleksy i się załamuje wiadomo, że będzie taką Mary Sue skrzyżowaną z pocieszną ciamajdą… hmmm w literaturze młodzieżowej ma odpowiednik – Bellę ze Zmierzchu. Otóż ta Dorotka jest dziewczęciem uczciwym, jeśli ponosi porażki – to raczej nie ze swojej winy. Realizuje te swoje marzenia, realizuje, raz jest lepiej, no raz gorzej – ale do przodu. Dorotka ma mężczyznę swojego życia – Księcia, razem z jego Królewską Rodziną na Włościach, gra w sztukach u Sławnych Reżyserów, szuka swojego miejsca i swojej drogi zawodowej.

„I dobry Bóg stworzył aktorkę” mamy to co ceni SOL, humor – miejscami dosyć specyficzny, ciepło – no na upartego, i przesłanie, że trzeba być wiernym marzeniom i sobie. EH ten biedny Herbert nie wiedział jaką wodę, na jaki młyn leje tym swoim „bądź wierny – idź”.
Tak szczerze to Wam powiedziałam, że na całą książkę zapomniałam, że to dygresja, bo książka zaczyna się w tym samym momencie w którym się kończy(a raczej odwrotnie ;-) ). Bóg pisze nam, że Dorotka gdzieś idzie, po czym przedstawia nam Dorotkę i tak dwieście stron(ponad) dochodzimy do momentu, że Dorotka nadal idzie…(porusza się z prędkością turbiny transportowanej przez moją wieś z któregoż to wydarzenia zdjęcia zobaczycie na FB ;-) ). Dobra – powiecie – ale książka będąca dygresją i retrospekcją, to ciekawy zabieg… niby tak… ale po co?
W sumie to „po co”?, po co ta książka obijało mi się po czaszce od ¼ książki, ale wtedy jeszcze liczyłam, że coś jak to się mówi „pyknie”, coś się stanie, akcja się rozwinie… czekałam do ostatnich stron. Na okładce mamy laudacje od aktorów znanych bardzo i mniej, którzy rozpływają się nad książką jak lody w południowym słońcu. Może to jest książka branżowa, a zwykły zjadacz chleba jej nie pojmie? Czy interesuje mnie środowisko aktorskie? Nie! Nie czytam plotek, nie wiem kto jest na topie, ale jako nauczyciela interesują mnie metody kształcenia na różnych kierunkach i akurat kulisów studiów aktorskich byłam ciekawa… niestety, autorka stara się być bardzo zabawna i trochę parodiuje, puszcza liczne oczka(człowiek od tego mrugania może dostać epilepsji).  Pisze o trudach studiowania o wykładowcach, ale to są takie ogólniki, że aż tak bardzo mnie to nie usatysfakcjonowało, nic nowego to nie wniosło.
Książka może być czytadłem jeśli wzbudza emocje, przeżywamy z bohaterką wzloty i upadki, albo czytadło jest motylkowe. Lepidopterologów uprzedzam – motyli brak. W charakterze lowelasa występuje Książe – antypatyczny typ, który jest typowym wsiurem z zacofanej prowincji, dowodem na słuszność tezy, że możesz wyjść ze wsi, ale wieś z ciebie nie wyjdzie. Książe i cała jego rodzina są typowym ciemnogrodem, co strasznie irytuje Dorotkę. Samo to, pod koniec powieści Dorotka ma skończone trzy dekady życia, ale wciąż jest nazywana tym infantylnym zdrobnieniem. Zgrzyta to. Przynajmniej według mnie.

Autorka niestety wpadła w pułapkę, która z najlepszej powieści potrafi zrobić szmirę(chociaż ta książka akurat szmirą nie jest), mianowicie uznała, że jeśli nie podzieli świata na złe i dobre, to czytelnik zgubi się jak sanacyjny chłop w stolicy. W efekcie tego zabiegu, nawet jeśli Dorotka posiada jakieś tam słabsze strony, to i tak finalnie uwypuklają jej zalety, a Książe, nawet gdy zachowa się jak ludź to jednak ostatecznie wyjdzie na to, że jest kanalia.
W książce brakło mi konsekwencji… tak jakby ostateczna wersja bardzo się zmieniła w stosunku do pierwotnej, a Autorka zapomniała zmodyfikować początku.

No ładnie… rozpisałam się, pewnie mnie wyzwiecie i powiecie, że się nie znam. Pamiętajcie, ja jestem miłośniczką książek, książkową turbiną, nie literaturoznawczynią. Nie chcę Wam w tej recenzji tej książki obrzydzić, bo czyta się ją szybko i nie najgorzej. Naprawdę czytałam gorsze szmiry.
Nie ukrywam, że nie rozumiem myśli przewodniej tej książki, wyczuwam mix gatunków, dostrzegam mieszankę stylu, sposobu pisania, ale ciśnie mi się pytanie: „ o co chodzi”, czy sam fakt napisania o aktorach czyni książkę nowatorską? Bo ta książka naprawdę niczym nie rzuca na kolana, dowcip, żart, język, styl, wszystko kiedyś było, tu jest takie odgrzane i przyklapnięte, jak odgrzany kwiatek przy kożuchu.

Lektura tej książki zajęła mi przedpołudnie z hakiem. Książka mnie nie zmęczyła, nie miałam ochoty wyrzucić jej przez okno(a na wciąż otwarte było). Po prostu wydaje mi się, że Autorka do mnie nie trafiła. Nie mogę tej książki „zjechać”, nie chcę jej wykpić, ale biorąc pod uwagę jakie uczucia wywołała u mnie, to raczej nie będę jej polecać.

A Wy czytaliście? Jak Wasze zdanie?


A!! i stanowczo protestuję przeciwko generalizowaniu - ja nie chciałam być aktorką, o czym mówiłam ludziom, którzy do dziś mi powtarzają, że powinnam wybrać ten rodzaj kariery, ew. radio :P

piątek, 22 sierpnia 2014

"Miłość bez scenariusza" - Tina Reber

Ryan Christensen po prostu chciał być aktorem. Nigdy nie przypuszczał, że będą go ścigać wielbicielki, paparazzi zaczną zatruwać mu życie, a hollywoodzkie wytwórnie będą na wyścigi zabiegać o jego względy, zechcą go mieć na własność. Podczas kręcenia kolejnego filmu, Ryan ucieka do pubu przed tabunem rozhisteryzowanych fanek, znajduje tam znacznie więcej, niż się spodziewał…Taryn Mitchell leczy rany po niedawnym zawodzie miłosnym i trzyma mężczyzn na dystans. Kiedy jednak do jej pubu niespodziewanie wpada boski Ryan Christensen, daje się zauroczyć temu sympatycznemu, dowcipnemu i nieziemsko przystojnemu mężczyźnie. Szybko stwierdza, że zakochała się w Ryanie. Czy jednak ich uczucie okaże się wystarczająco mocne, by przetrwać natręctwo paparazzi, sensacyjne publikacje w bulwarówkach nagłówki gazet i zazdrość niezliczonych wielbicielek?


Prosto z urlopu poszłam do pracy, dlatego na razie nowych książek do opisania brak, ale za to mam jeszcze w zapasie urlopowe czytadła… Dziś będzie o książce z którą spędziłam najwięcej czasu, objętościowo była spora i nie czytało jej się tak szybko, jak mogłaby sugerować tematyka.
Być może rzuciła Wam się w oczy okładka, bo książka jest teraz popularna. Czy słusznie… hmmm posłuchajcie:
Taryn prowadzi bar, jest kobietą zamożną z grupą szalonych przyjaciół. Pracę utrudnia jej kręcony w okolicy film z Ciachem-nad-Ciachai, którego to obecność przyciąga masy fanek i blokuje miasto. Pewnego dnia, uciekając przed fankami, owo Ciacho, czyli Ryan wpada do jej baru. Ona oczywiście zna jego twarz, ale nie ekscytuje się samym faktem przebywania w jego towarzystwie. On jest jej wdzięczny, zaczynają rozmawiać, on upaja się jej normalnością… ona ma nadzieję, że nie zakocha się w człowieku, który nie może z nią być. Tymczasem życie płata figle, ale życie to nie bajka i związek nie jest udany tylko dlatego, że obie strony tego chcą.

Jak widzicie fabuła jest prosta jak konstrukcja cepa, to bardziej rozbudowana komedia romantyczna, książka byłaby fajnym pierwowzorem serialu. Tylko nie mogę się zdecydować kogo obsadziłabym w roli ciacha nad ciachami.
W pewnym momencie zaczęłam się obawiać, skoro zasadniczy problem się rozwiązał o czym będzie dalsza część książki? Czy to będzie stwarzanie problemów na siłę, próba rozdzielenia bohaterów czy co?
„Miłość bez scenariusza” to współczesna wersja bajki o Kopciuszku, bo i teraz skoro książęta na wymarciu ich rolę przejęli celebryci. Faktycznie tabuny niewiast rzucają bielizną w gwiazdy oraz skłonne są wiele uczynić by znaleźć się w pobliżu swoich idoli. Tymczasem Taryn nie jest z tego świata, nie gości na pierwszych stronach brukowców, Ryan jest dla niej Ryanem, a nie Ryanem-Aktorem, to wydaje się być niezbędne by ta historia zaistniała, kluczowe jest że Taryn zakochuje się w człowieku z krwi i kości a nie celebrycie. Tymczasem Ryan traci dla niej głowę bez reszty. To też wpisuje się w kanon, my kobiety chcemy by zwrócił na nas uwagę facet, który mógłby mieć każdą. Lekceważymy idący zaraz za taką popularnością problem, mianowicie kwestię zaufania… ale w tej pierwszej fazie, życie zwykle jest usłane różami i problemów się nie widzi.


Nie będę Was przekonywać o niezwykłej głębi tej książki, o dylematach moralnych, bo to jest książka na wakacje. Czytadło, dobre, ale gdy mamy ochotę odpocząć.
To co napisano na okładce, chociaż w celach reklamowych jest prawdą, ta historia jest piękna i wzruszająca, czy realistyczna – darujcie nie znam aż tak wysokich sfer. Za nauczycielami nie biegają paparazzi, a jeśli już to nie w takim celu co za Ryanem.

Czytałam tę książkę z autentyczną przyjemnością i ciekawością. Książką na pewno przyciąga wzrok intrygującą okładką, okazuje się, że wnętrze też jest bardzo przyjemne i motylkowe.
Zaczyna się weekend – pomyślcie czy nie macie ochoty na relaks z taką sympatyczną książką.



czwartek, 21 sierpnia 2014

rzecz o... serniku z jagodami

Do tej pory miałam do czynienia tylko z woskami YC i Kringle. Wprawdzie są w Lublinie woski, mniej znanych marek, ale nie odważyłam się spróbować.  Autorska produkcja sklepu scented trafiła do mnie do domu i wprawiła mnie w stan, lekko niespokojny(jako te deszcze). Zaraz po otrzymaniu przesyłki wyjechałam na urlop i wzięłam woski sprawdzone(Yankee, bo dobrze od kominka odchodzą, a jak z tymi - nie wiem).


Wosk leżał sobie zafoliowany na biurku... leżał i pachniał. Gdy siedziałam przy komputerze ciągle czułam jagody, jagody to lato, to słońce to wakacje, to najlepsze pierogi z jagodami... to wyprawy na jagody - bladym świtem. Same miłe rzeczy.

Nie jadłam nigdy sernika z jagodami... dla mnie sernik to klasyczna prostota, bez dodatków, ewentualnie z brzoskwiniami. W wosku na sucho nie wyczuwałam kulinarnych nut, czułam po prostu jagody, przebrane, prosto z lasu...

 


Z każdym zapachem jest tak, że łatwo przesadzić, łatwo pójść w stronę chemii totalnej, a nie o to chodzi, jeśli chcemy, żeby nasz dom pachniał roztworami chemicznymi zamieniamy je w laboratorium, lub meldujemy się w pracowni chemicznej.
Ten wosk, chociaż ma smerfowy zapach, który z jagodami się nie kojarzy, to jednak ma ten zapach lasu, naturalność i świeżość. Powtarzam - ja nie czuję w nim sernika, jakiegokolwiek ciasta, ja czuję w nim świeżość lasu. Dodatkowo podbitą jakimś eukaliptusem.

Po zmianie... jeśli nachylimy się blisko kominka, lub damy więcej wosku dostaniemy taką ciepłą nutę, jakby dopiero otworzono piekarnik...  co dodatkowo plusuje, bo mam dziś za oknem słotną pogodę.

Zapach się zmienia, nie jest taki sam, nie jest nudny. Raz wygrywają jagody, raz ta świeżość. Fajnie to pachnie. Poszalałam i wrzuciłam do kominka prawie pół. Po wypłacie zrobię większe zakupy.

A roztapiający się niebieski wosk w białym kominku przypomina mi dlaczego produkty z Gżelu, gżel, są takie popularne. Klasyczne piękno


 


"Zaczaruj mnie" - Karolina Frankowska

Od czasów serialu Przyjaciele nie opowiedziano takiej historii o przyjaźni!
Literacki debiut Karoliny Frankowskiej, która stworzyła serialową prawniczkę Agatę Przybysz uwielbianą przez miliony widzów. Teraz opowie nową, wciągającą historię – poznajcie Zosię, Bartka i Kaśkę.
Świeżo upieczona magister psychologii Zosia ma masę planów na przyszłość, ideałów, zapału i… boleśnie zderza się z rzeczywistością. Zamiast wymarzonej pracy w zawodzie psychoterapeuty ląduje w biurze doradztwa zawodowego wątpliwej renomy, jej finanse to jedna wielka katastrofa, a dodatkowo nie wiedzie się jej w miłości.
Aby sprowokować szczęście do małego uśmiechu, postanawia uciec się do starego, sprawdzonego sposobu - wystarczy zapisać swoje marzenie na karteczce i zakopać bez ujawniania treści. Dobrze, że w chociaż tej sprawie może liczyć na pomoc Kaśki i Bartka - swoich przyjaciół ze studiów. Cała trójkę poznajemy w momencie, gdy tłumaczą się policjantom, co robią wieczorem w parku z butelką wina i …saperką. Wydaje się, że gorzej już być nie może … A tymczasem magiczna sztuczka najwyraźniej zaczyna działać! Zosia po kilku dniach dostaje propozycję pracy. Psycholog-konsultant na planie popularnego serialu, to brzmi świetnie!


Mam ochotę wytoczyć działa armatnie kampanii „nie czytaj”, bycie molem książkowym, wcale nie jest takie fajne. Dobra!! Jest cholernie fajne, ale nie jest fajne mieszkanie z takim molem. Wielokrotnie wspominałam Wam o batalii, którą opisać mógłby Tolkien, a mianowicie Bitwę o fotel. Najwygodniejsze miejsce do czytania w naszym domu okupowane jest przez Mamę, Tatę, mnie, w czasie burzy – psa, a Mela uwielbia ostrzyć na nim pazury. O ile z piesem i kotem mogę się dzielić, tak z Protoplastusiami niestety dzielić muszę się miejscówką i przegrywam jak Czarnoksiężnik z Angmaru z Eowiną. To jeden z nieprzyjemnych aspektów mieszkania z molami, inny to podbieranie dobrych książek. „Zaczaruj mnie” przyszło do mojego domu kilka tygodni temu, ja byłam wtedy w Lublinie, książkę przejęła Mama i… żegnamy pani Katarzyno. A ta pozbawiona empatii kobieta, przy każdej okazji opowiadała mi jaka to dobra książka. A tyle się pisze o wrażliwości osób czytających.

Okładka „Zaczaruj mnie” migała mi długo po blogach. Serialu „Prawo Agaty”, chociaż to moja branża, nie oglądam, toteż ewentualny talent autorki pozostawał dla mnie li i jedynie w sferze hipotez. Jedno podejście do tej książki robiłam wcześniej, ale chaotyczne retrospekcje nieco mnie zniechęciły… tylko ta okładka, kwintesencja lektury wakacyjnej, jednak przemówiła… Nałęczów tonął w strugach deszczu, gdy pochylona nad gofrem(jednak robię lepsze) i piwem lokalnym(nie najgorzej), zaczęłam czytać, nim się obejrzałam było pozamiatane… skończyłam czytać jeszcze tego samego wieczoru. I było i śmiesznie i wzruszająco. Ale posłuchajcie…



Zosia, Bartek i Kaśka przyjaźnią się od lat i razem borykają się z warszaffką, z jej plusami i minusami. Nie jest łatwo wywalczyć swoje miejsce w stolicy, walczyć o marzenia, szukać swojego miejsca. Tak jak typowi absolwenci studiów wciąż jeszcze mają w sercach misję, szalone plany, w snach widzą siebie kroczących na podbój świata, tymczasem w prozie życie – jedynie Kaśka robi to co lubi, Zośka udziela rad szukającym pracy, a Bartek – zajmuje się głównie traceniem pracy. Przybici ciągłymi porażkami, postanawiają – jak w dzieciństwie – zakopać życzenia pod szkiełkiem, w parku i wtedy łapie ich policja. Groźba odpowiedzialności za uprawianie marychy w parku to najmniejszy problem bohaterów, ich życie obfituje w komedię pomyłek, które szczerze nas rozbawią. Autorka snuje też refleksje o współczesnym świecie, refleksję wyważoną, ale uderzającą nas swoją prawdziwością i wzruszającą do łez. A, że wszyscy w tej literaturze szukamy happy endu… żeby ciągle mieć nadzieję, że i u nas „ta historia się zakończy happy endem”, to serwuje nam zakończenie słodkie jak sos toffe, dobre raz na jakiś czas, bo codziennie się może znudzić. Naprawdę idealna książka na chandrę i na urlop w celach resetowych.



Karolina Frankowska pisze o młodych ludziach, naturalnie i ze znajomością tematu, kiedyś tak fajnie pisała Izabela Sowa, o ludziach młodych, ale wciąż jeszcze uczących się dorosłości, tylko Frankowska nie zrobiła tego na czym wywaliła się Sowa… nie zalała nas pesymizmem, realizmem wpadającym wręcz w turpizm. Sowa w Owocowej sadze pokazywała nam, że świat zewnętrzny jest zły, pozerski, brutalny, natomiast Frankowska pisze o tych samych zjawiskach, ale zupełnie w innym stylu, pokazuje dystans, puszcza oczko. Używając metafor sięga do haseł z współczesnej popkultury, pisze językiem prostym(ale nie prostackim), pokazuje, że nie ma takiego bagna którego nie można obrócić na plus.
Mnie zwłaszcza ruszyła refleksja Frankowskiej nad starszymi ludźmi, nad tym jak spychamy ich na boczny tor a im zostają zwierzęta… miałam łzy w oczach czytając te fragmenty i cieszyłam się, że ja moim Rodzicom nie pozwalam czuć się niepotrzebnymi, kocham Im to i może jednak zbyt rzadko okazuję(ale i kota na śmierć można zagłaskać), to wiem, że nie pozwolę, aby zmarnieli, gdzieś w samotności za jedynych „interlokutorów” mając gołębie.
Frankowska w fajny motylkowy sposób opisuje perypetie miłosne bohaterów nie epatuje, modną ostatnia, erotyką z pogranicza pornografii, więcej jest niedomówień, subtelności, ale to jest ładne, motylkowe jak klasyka komedii romantycznych.
 
co wyszłam na spacer - lało
Komedie – właśnie, nie ukrywam, że do tej książki przyciągnęło mnie to porównanie do serialu „Przyjaciele”, którego jestem fanką i znam duże fragmenty na pamięć, moja Przyjaciółka, niezbyt lubi, lubiła, ale już się przełamuje, w mojej kompanii nie da się nie-lubić „Przyjaciół”. W takim ujęciu problemu taka zachęta: „Od czasów serialu Przyjaciele nie opowiedziano takiej historii o miłości i przyjaźni!” podziałała na mnie jak płachta na byka… bo z jednej strony byłam pieruńsko ciekawa, z drugiej strony bardzo sceptyczna… i faktycznie mój sceptycyzm miał uzasadnienie. Ciężko klimat nowojorskiej knajpki przenieść do Warszawy… dylematy amerykańskich bohaterów, są tożsame dla tych z naszej stolicy, w takim samym stopniu, w jakim są tożsame dla reszty społeczeństwa… Ale uwierzcie, bo mówi Wam to fanka serialu, nie ma potrzeby robić kopii legendarnego już sitcomu sprzed lat, ta książka jest wartością samą w sobie, lekką – ale mądrą, zabawną i wzruszającą. Moim zdaniem obroni się sama… bez próby ściągania sławy z innej produkcji.

Naprawdę polecam!