Strony

środa, 30 listopada 2011

"Gej w wielkim mieście" - Mikołaj Milcke


Napisana z lekkością i humorem. Przełamuje stereotypy, poruszając tematy tabu. Nie sposób się oderwać!


Jeszcze wczoraj wieczorem byłem szczęśliwy. Miało się spełnić moje wielkie marzenie. Miałem jechać do Warszawy…

Tak zaczyna się debiutancka powieść Mikołaja Milcke. Główny bohater jest homoseksualistą, za kilka dni ma rozpocząć studia na Uniwersytecie Warszawskim. Wyjeżdża z prowincjonalnego miasteczka na wschodzie Polski do wymarzonej stolicy. Opuszcza dom, w którym nigdy nie czuł się szczęśliwy. Wierzy, że teraz rozpocznie nowe życie, zostawiwszy za sobą rodzinne problemy i zaściankowy sposób myślenia.

Ale wyjazd do Warszawy to przede wszystkim podróż w głąb siebie. Z nieśmiałego i pełnego marzeń chłopca nasz bohater przeistacza się w dojrzałego mężczyznę. Spełnia swoje marzenia – także te o wielkiej miłości. Jednak jej smak nie zawsze będzie słodki. Wielkie miasto brutalnie zweryfikuje jego plany, a kłopoty pojawią się szybciej, niż sam przypuszcza…

Pierwowzorem głównego bohatera jest sam autor, a fabułę stanowią jego doświadczenia i przeżycia. Nie jest to jednak autobiografia. Autor wprowadził liczne elementy fikcji niezbędne do narracji w tego rodzaju opowieści. Akcja rozgrywa się na początku XXI wieku, w autentycznych punktach miasta. Warszawskie metro kończy się na stacji Ratusz Arsenał, nie ma jeszcze Arkadii, w budowie są Złote Tarasy. Warszawa rozwija się i zmienia a wraz z nią kształtuje się charakter i światopogląd naszego bohatera


Otworzyłam książkę, obiecując sobie, że góra dwa rozdziały i pójdę spać, była 23 z minutami, książkę odłożyłam o 2.30 do końca zostało mi mniej niż 100 stron, ale oczy kleiły się nielitościwie… rano niezwłocznie dokończyłam książkę, która pokonała moją absolutną miłość do snu…
Uważajcie na tą pozycję, wciąga, kradnie czas i sen, jest absorbująca, nie męczy a porusza wiele problemów… ale od początku.
Młody chłopak ze Wschodu jedzie do Warszawy na studia, zostawia dom, który nie jest prawdziwym domem, zastraszona matka, ojciec, który nigdy go nie akceptował, nawet go nie lubił, brat, który myśli tylko o swoich nałogach i okrada dom. No i jeszcze jedna sprawa, chłopak, który nie ma imienia, aby w zamyśle autora ułatwić identyfikację czytelnika z problemami bohatera, chłopak jest gejem, w prowincjonalnym miasteczku w którym wszyscy o wszystkich, wszystko wiedzą to jest problem. Warszawa ma te problemy rozwiązać, duże miasto, łatwo o anonimowość, łatwo o spełnioną miłość. Czy naprawdę? Każdy kto przeżywał wyprowadzkę z miasta rodzinnego do dużego, lepszego niby miasta wie, że to duża szansa, ale i ogromne ryzyko, jednak nie jest to opowieść o problemach życia studenckiego w wielkim mieście, a przynajmniej nie głownie o tym, czasami miałam wrażenie, że bohater studiuje w jakimś magicznym trybie, bo o uczelni zajęciach, napomyka rzadko, na uczelni bywa rzadko, na wykładach roztrząsa z przyjaciółką problemy osobiste, swoje i jej. Ale chyba zamysłem autora nie było pokazanie trudów studiowania, autor pokazuje jak to jest być… gejem w wielkim mieście, gejem romantykiem, chłopakiem wrażliwym, który szuka… tego jedynego, który jak wszyscy, lub większość młodych ludzi ma idealną wizję miłości i nie chce dopuścić do siebie myśli, że miłość, tak jak świat nie toleruje ideałów.
Niewątpliwym atutem powieści jest nietypowy wybór tematu, przyznam się szczerze, że jest to jedna z nielicznych książek w której głównym bohaterem jest homoseksualista z którego perspektywy widzimy świat, zwykle homoseksualiści są postaciami co najwyżej drugoplanowymi, bo jak autor wspomina w książce mamy modę na gejów, wielu autorów uległo i aby dać świadectwo swej nowoczesności i znajomości realiów wciska przedstawicieli swojej orientacji do powieści, tutaj nie mamy wciskania na siłę, tutaj mamy młodego chłopaka pogodzonego ze swoją orientacją, który chce normalnie żyć, tak jak każdy snuje plany, marzy o tej połówce z którą spędzi resztę życia.
Ciężko mi wypowiedzieć się o bohaterze bo jak tak myślę nie jest to chłopak, bohater do polubienia, moim zdaniem jest snobem, ma się za jednostkę lepszą od chyba 98% populacji, w gruncie rzeczy jest pozerem, typem szpanera, wystarczy spojrzeć na jego rozterki jeśli chodzi o wybór stroju na inaugurację roku akademickiego, bardzo łatwo szufladkuje, ma się niemalże za alfę i omegę, mimo tego, ze zapowiada że nie będzie się afiszował ze swoją orientacją dochodzi do tego, że jest wydziałowym gejem, wszyscy wiedzą o jego orientacji, momentami brakowało naprawdę niewiele, żeby stanął w jakimś ruchliwym miejscu i zaczął trąbić, że jest gejem. Nie! Zdecydowanie nie polubiłabym takiego chłopaka, gdybym spotkała go w realu.
Mimo, że bohater jest naprawdę momentami wkurzający, cała książka jest porywająca, czyta się ją niezwykle szybko, mimo, że momentami niektóre dialogi i opisy są sztuczne, troszkę drewniane, należy wziąć pod uwagę że to debiut, jak na debiut jest to po prostu świetna książka. W tej powieści zarysowano wiele problemów, autor nie podaje recepty, może dlatego, że nigdy nie ma uniwersalnego leku na zło świata. Zakończenie jest otwarte co daje nam pole do imaginacji, do snucia przypuszczeń.
Przyznam się szczerze, że w wielu miejscach książka otworzyła mi oczy na jakiś problem.
Na pewno pokazuje z pierwszej ręki jak wygląda miłość z punktu widzenia tych, którzy podobno kochają inaczej. Jak wygląda zakochanie. Naprawdę ciekawa książka.
Absolutnie polecam!!


Za książkę dziękuję Wydawnictwu Dobra Literatura

"Spadkobierczyni z Barcelony" - Sergio Vila-Sanjuan


Kolejny po "Cieniu wiatru" i "Marinie" Zafóna, literacki portret stolicy Katalonii.
Politycy, wojsko, monarchia, zbuntowani anarchiści - cały ten ferment składa się na książkę, od której trudno się oderwać.

Barcelona lat dwudziestych zeszłego stulecia jest miejscem fascynującym, gdzie ścierają się ze sobą anarchiści, ludzie prawicy i lewicy, wojsko i arystokracja, gdzie mimo terroru i strachu odbywają się przyjęcia, bale i spotkania...
Pablo Vilar, młody dziennikarz i adwokat, katolik i monarchista, wierzy w prawo. Mimo że nie pochodzi z bogatej rodziny dzięki swojej pracy jest bywalcem barcelońskich salonów i obraca się w wysokich kręgach, mając za przyjaciół ludzi z towarzystwa i z arystokracji. Jednocześnie za darmo broni w sądzie ludzi z nizin społecznych. Razem z Vilarem przenosimy się z grot zamieszkałych przez bezdomnych i chorych na wystawne przyjęcia, gdzie zbiera się elita, z zebrań anarchistów na sale sądowe. Świetność Barcelony zaczyna powoli blednąć, a w powietrzu czuć nadchodzącą burzę.


Jak wielu z Was wie, jestem zadeklarowaną hiszpanofilką, wiernym kibicem Madrytu, więc każdą książkę o tej tematyce chłonę niczym gąbka, tutaj w tytule mamy Barcelonę, jednak przy mimo wszystko, wciąż ubogim wyborze książek o tematyce hiszpańskiej każda taka pozycja jest na wagę złota.
Zapytacie dlaczego warto sięgnąć po tą a nie inna książkę, hmmm każdy marzył o podróży w czasie, tutaj macie okazję dosłownie przenieść się do Barcelony stojącej u progu jednej z najkrwawszych wojen w swojej historii, o hiszpańskiej wojnie domowej krążą legendy, krwawe i pełne mroku, możemy o niej poczytać chociażby w mistrzowskiej książce Hemingwaya „Komu bije dzwon”. „Spadkobierczyni z Barcelony” pokazuje nam jeszcze spokojną Hiszpanię, kraj, miasto w którym na razie wszystko wydaje się uporządkowane, żyjące własnym, dystyngowanym życiem, owszem na powierzchni pojawiają się nieliczne bąbelki, ale nic nie zapowiada jeszcze, że przerodzi się w to tak gwałtowne wrzenie.
Dlaczego jest to dobra książka? Bo wciąga, czytelnik nie ma ochoty porzucać tego miejsca chce czytać i poznawać, ludzi, miejsca, zwyczaje. To nie jest przygotówka, romansidło, chociaż takowe wątki mogą się w jakimś stopniu przewinąc przez karty powieści. Według mnie to doskonały przykład powieści obyczajowej. Godne podziwu jest z jaką swoboda autor opisuje miasto, ludzi którzy w nim żyją, z przeróżnych warstw społecznych, to prawdziwa panorama! Barcelony, która niedługo pogrąży się w chaosie.
Być może książka ta nie wgniata w fotel, nie porywa tak jak robią to książki chociażby Zafona, jednak gwarantuje przyjemnie spędzony czas, bez stresu, poznając dumne miasto. Jak nie lubię Barcelony i całej Katalonii, tak ta książka pchnie mnie chyba do bliższego zapoznania się z tym regionem, jego historią.
Bez wątpienia inspirująca lektura!


Książkę mogłam przeczytać dzięki uprzejmości Wydawnictwa Muza, które to chyba jako jedyne tak dba o hiszpanofilki takie jak ja....

wtorek, 29 listopada 2011

"Love story" - Love story 1970


Oliviera Barrett'a IV (Ryan O'Neal) i Jennifer Cavilerri (Ali MacGraw) łączy głębokie uczucie. Na wieść o tym, że młodzi chcą się pobrać, ojciec Oliviera (Ray Milland) grozi mu wydziedziczeniem. Dochodzi do konfliktu. Jennifer i jej ojciec (John Marley) robią wszystko, aby pogodzić Barrett'ów.


Są filmy legendy, filmy których nie trzeba reklamować, słyszysz tytuł i wiesz… Moim zdaniem do takich legend należy właśnie „Love story” klasyczny wyciskacz łez, film który jest idealny jeśli potrzebujesz katharsis, chociaż zasmuca, więc to nie do końca takie encyklopedyczne katharsis jes.
Nie jest to film, który niesie jakieś ogromnie głębokie przesłanie, nie opowiada jak zaradzić na globalny problem głodu, czy jak sprowadzić na Ziemię pokój. To film o dwójce młodych ludzi, którzy po prostu chcieli się razem zestarzeć, piękną piosenkę do tego filmu śpiewa Zdzisława Sośnica. Bo muzyka do filmu jest po prostu przepiękna, wyciska łzy, koresponduje z akcją na ekranie… I jest często używana, przynajmniej była, gdy grające kartki były hitem sezonu do tychże karteczek.
Chyba nie ma kobiety która na tym filmie nie wypłakiwałaby sobie oczu, która nie chciałaby mieć w tym momencie takiego Olivera, który jest w stanie zrobić wszystko, nawet schować dumę do kieszeni i iść prosić swojego surowego ojca o pieniądze, bożeńciu ta scena w bibliotece u szanownego tatusia Olivera III, jest… z jednej strony widzimy ojca, surowego, twardego jak stal, ale tylko dlatego że tak został wychowany, że nie spotkał swojej Jenny, która pokazałaby mu świat luzu, Barret senior nie jest złym człowiekiem, kocha swojego syna, ale nie zwykł okazywać uczuć. I tego jego syn mu nie wybaczy, na końcu filmu widzimy szansę na pojednanie tej dwójki, ale co będzie dalej… to już pozostawiono naszej interpretacji.
Nie wiem na czym polega mistrzostwo tego filmu… na dialogach? Momentami powalających i sprawiających, że człek krztusi się ze śmiechu, a w innym miejscu dosadnych, pełnych uczucia, czułości? Na dwójce bohaterów, którzy nie patrzą sobie tylko w oczy, zapewniając o swojej miłości, ale czasami normalnie się kłócą, przekomarzają, tak po prostu, zwyczajnie.
Jestem kobietą, która płaczę na Love stroy i która po tym filmie odczuwa wyraźnie jakowąś pustkę i dotkliwy ból istnienia.

Chyba Pojdę się katować teraz „Szkolą uczuć”, chociaż już za sobą mam połowę „To właśnie miłość” w końcu czas najwyższy

poniedziałek, 28 listopada 2011

"Noce w Rodanthe" - Nights in Rodanthe 2008


W filmie Nights w Rodanthe Diane Lane wciela się w rolę Adrienne Willis, która chcąc zerwać z pełnym chaosu życiem, znajduje schronienie w nadmorskim miasteczku Rodanthe na jednej z wysp u wybrzeża Karoliny Północnej, gdzie ma zająć się przez weekend gospodą znajomej. Ma nadzieję, że znajdzie tu spokój, którego tak bardzo jej potrzeba, by przemyśleć konflikty rozgrywające się w jej otoczeniu – z niewiernym mężem, który prosi ją o powrót do domu, i z córką, która podważa każdą jej decyzję. Niedługo po przybyciu Adrienne do Rodanthe, gdy w wiadomościach pojawiają się prognozy potężnego sztormu, w gospodzie pojawia się gość – dr Paul Flanner (Gere). Flanner – jedyny gość w gospodzie – wybrał się tu nie po to, by spędzić weekend, lecz by zmierzyć się z własnym kryzysem tożsamości. W miarę zbliżania się sztormu oboje szukają w sobie ukojenia i w jeden magiczny weekend nawiązują romans, który pozostanie na zawsze w ich pamięci.


Jako, że słowne dziecko jestem, jak obiecałam tak uczyniłam. Postanowiłam pooglądać filmy z Richardem G. I tak trafiłam na „Noce w Rodanthe”. Bardzo lubie romanse i książkowe i filmowe, dobrze poprowadzona akcja, potrafi ze mnie morze łez wycisnąć, albo wleźć mi w głowę i siedzieć tam tygodniami. Pamiętam, że w Liceum miałam fazę na Sparksa czytałam wszystko co było i zaczął mnie irytować zbyt rzucający się schemat, zero zaskoczenia, po prostu arlekin.
Książka będąca podstawą tego filmu zirytowała mnie bardzo, a to dlatego że moim zdaniem historia prawdziwej historii miłosnej nie powinna zaczynać się lądowaniem w łóżku zaraz po poznaniu, tak odbierałąm prozę Sparksa w tym momencie, poznał ze sobą bohaterów i szast prast wpakował ich do łóżka.
W filmie ten wątek jest lepiej pokazany, pokazano zbliżenie dwójki ludzi po przejściach, cierpiących, w dołku, którzy wreszcie mają z kim po prostu pogadać. Tutaj pokazano głębie, której w książce nie dostrzegłam, a przynajmniej pamiętam, że jej nie widziałam. Finał tej historii niesamowicie mnie zasmucił. Idealnie wpisuje się w mój nastrój, wprawdzie się nie popłakałam, ale było mi smutno. Moim zdaniem film jest lepszy od „Listu w butelce”, ale słabszy od „Szkoły uczuć”

sobota, 26 listopada 2011

"Mowa trawa. Słownik piłkarskiej polszczyzny" Marcin Rosłoń


Szatnia piłkarska to specyficzne miejsce. "Mowa trawa" otworzy Wam do niej drzwi. Czasem nawet na oścież, żeby widać z niej było boisko, trenera, kibiców i całą ławkę rezerwowych. Jako wyczynowy piłkarz przeżyłem w szatni kawał swojego życia. Napatrzyłem się, nasłuchałem, co trzeba zapamiętałem i po ponad dwudziestu latach kopania piłki opisałem w swym słowniku piłkarskiej polszczyzny. "Mowa trawa" będzie dla niektórych z Was powrotem do dzieciństwa, niezapomnianych podwórkowych zwycięstw i zdartych kolan, dla innych zaś wyprawą w nieznane, szansą na poznanie szatni oraz jej zwyczajów, bohaterów boiska i panujących na nim zasad - od podszewki. Bo piłkarski świat tworzą nie tylko ściany szatni, piłki, bramki, boiska i stadiony, ale przede wszystkim ludzie i słowa. Zapraszam Was do gry!


Parę osób wie, ba! Nawet kilka razy pisałam na blogu o mojej piłkarskiej pasji. Tak, kocham piłkę nożną, kibicuję ciałem i duszą, nie jest rzadkością mój płacz, spowodowany czy to skrajną euforią, czy co boleśniejsze, złym wynikiem. Do czwartego roku studiów nie opuszczałam ani jednego meczu mojej wsiowej drużyny, później niestety studia mi zajęły czas, ale już pracując potrafiłam się zwolnić z meczu i pójść zobaczyć, jak moja drużyna w Pucharze Polski ogrywa Motor Lublin. Dlatego gdy dzięki Klaudynie się dowiedziałam o tej książce zapałałam natychmiastową chęcią jej posiadania.
Gdy dotarła w me ręce była macania i oglądana tysiąc razy. Bo wydanie cieszy oko, mała kwadratowa książeczka o przemiłym kolorze okładki. Ale nie ocenia się książki po okładce, wiec czas na wrażenia z lektury błyskawicznej. No to udajemy się na wycieczkę po piłkarskiej szatni, niestety tym razem nie ma tam półnagich przystojnych futbolistów, ale i tak będzie fajnie.
Zacznijmy od autora, gdyż jego życiorys gwarantuje autentyczność tej książki, ów sympatyczny Pan znany nam z meczów raczej komentowanych niż rozgrywanych, ze tak powiem zjadł zęby na piłce nożnej, lubię oglądać mecze komentowane przez niego, lubię programy z jego udziałem, chociaż przyznam szczerze, że obecnie w telewizji oglądam tylko Jednego z dziesięciu i mecze, ale czasami udaje mi się coś z nim oglądnąć, niby notuję w pamięci, żeby zabukować telewizor, ale później wylata z pamięci. Co nie zmienia faktu, że budzi sympatię, nie uderzyła Mu sodówka do głowy, więc sympatię autor już miał, wprawdzie często balansował na krawędzi w tej książce przywołując akurat jako przykłady piłkarzy, czy kluby od których samej nazwy dostaję piany na ustach, ale dla niektórych kibiców będzie to atut.
A o czym jest książka? To słownik piłkarskiej polszczyzny, zapewne zapytacie co to? Osoba obyta z tym słownictwem, nawet nie zauważy, że to jest jakiś język branżowy, to tak błyskawicznie wchodzi w krew, że dziwiłam się, że można napisać taki słowniczek. Ale szybko przypomniałam sobie swoją laicką Mamę, która nie może pojąć o co chodzi w spalony, nakładce ani co do tego wszystkiego ma ręcznik. Te oraz wiele, wiele innych pojęć wyjaśnia autor, dlatego jeśli chcemy iść na boisko(a zapewniam Was warto, tam panuje cudowna atmosfera, której nie można porównać do niczego, trzeba przeżyć), należy przeczytać tą publikację, zbliża się polskie Euro,, nie będzie można uciec od ludzi, którzy będą rozmawiali tylko o tym, a także przydałoby się chociaż jeden mecz oglądnąć i wiedzieć o czym się mówi.
Zapewne obawiacie się, że będzie to nudne jak flaki z olejem, a obawa Wasza może wzrosnąć gdy przypominacie sobie w przerwie meczu objaśnianą strategię, kojarzycie? Dużo mazakowych szlaczków i dziwne tłumaczenia? Zdaję sobie sprawę, że kogoś może to nie porywać. Nie lękajcie się ksiązka Marcina Rosłonia na pewno Was nie uśpi! Mnie na ten przykład bawiła do łez, wiele w niej anegdotek, zabawnych historyjek będących tłem do wyjaśnień, lub pomagających zilustrować daną sytuację. Niemalże każde hasło jest ilustrowane zabawnymi obrazkami, dla mnie to perełka piłkarskiej literatury, zabawna i pouczająca, tym przyjemniejsza gdy ma się meczowe wspomnienia i w trakcie czytania przed oczami stają zabawne sytuacje z danym hasłem w roli głównej.
Idealny prezent dla chłopaka/męża/syna interesującego się piłką nożną a także dla partnerek tychże panów, aby mogły dzielić pasję swoich mężczyzn, do czego zachęcam :D

piątek, 25 listopada 2011

"Dziewczyny wojenne" - Łukasz Modelski


Nie pozwoliły aby wojna zniszczyła ich marzenia.
Wojna to z pozoru męska sprawa. Zmienia jednak kobiece losy tak samo mocno, jak męskie. Jak żyć w czasach, gdy własne wesele kończy się aresztowaniem przez gestapo, gdy tylko bliski poród wstrzymuje wykonanie wyroku śmierci, gdy powodzenie zadania wymaga nawiązania romansu z wrogiem? Jak zachować kobiecą wrażliwość, gdy wokół panuje okrucieństwo, przemoc i niesprawiedliwość? Gdy najmodniejszym dodatkiem staje się biało-czerwona opaska, a w torebce, obok szminki i lusterka, trzeba schować pistolet?
Łukasz Modelski wysłuchał jedenastu niezwykłych historii kobiet, których młodość upłynęła pod znakiem drugiej wojny światowej. Są wśród nich córka marszałka Piłsudskiego i wnuczka księcia Lwowa, premiera rewolucyjnego rządu rosyjskiego, która pokochała legendę polskiego podziemia - majora Łupaszkę).
Nie chcą, by nazywać je bohaterkami, ale ich historie zapierają dech w piersiach - akces do oddziału żywych torped, udział w akcjach egzekucyjnych AK, ratowanie żydowskich dzieci. Pozostają zarazem młodymi, pięknym kobietami, które chcą kochać w tych nieludzkich okolicznościach, a do Powstania Warszawskiego idą w najlepszych sukienkach, aby być gotowymi na paradę zwycięstwa.
Wzruszająca i fascynująca lektura. Książka inna niż wszystkie.


Trafiają się książki po których ciężko wrócić do rzeczywistości, książki które od pierwszej strony wciągają i szkoda każdej sekundy na inną czynność skoro już jest tak fenomenalna opowieść.
Mówię teraz o książce „Dziewczyny wojenne”. W „Przeminęło z wiatrem” czytamy, że kobiety nie lubią wojen, mężczyźni zaś przedkładają miłość do wojny nawet nad miłość do swoich kobiet(swobodna parafraza). Panuje swobodne przekonanie, że wojna nie jest dla kobiet, że my mamy siedzieć w domu, tęsknić, bać się i żyć przerażająca niepewnością, autor tej genialnej! Książki pokazuje, że to bzdura, przedstawia nam autentyczne postacie, kobiet z pokolenia Kolumbów, które były młode i marzyły o świetlanej przyszłości, studiach, chłopakach a przyszło im się zmierzyć z najkrwawszą wojną w dziejach.
Każda historia zaczyna się podobnie, poznajemy kobietę i dowiadujemy się jakie były Jej losy przed `39 rokiem, ile miała lat, jakie plany i jak wojna zmieniła te plany, cale życie. Brzmi banalnie? A nie powinno! To poruszające historie o pokoleniu bohaterek, zaangażowanych w konspirację, ryzykujących życie codziennie a mimo wszystko tak normalnych, dziewczyny które mimo szalejącej odwagi zachowały swoją kobiecość, kochały, marzyły, czekały na koniec wojny i na Wolną Polskę, odszedł jeden okupant, przyszła następna niewola, nie tak oczywista z początku, cicha, kąsająca z ukrycia musiały nadal walczyć, system starał się je zniszczyć, ale mało co było w stanie złamać te niezłomne, żelazne kobiety, które w łagrach, na wygnaniu starały się wcielać zawsze w życie szczytne ideały. Ileż lat musiały czekać, aby swobodnie opowiedzieć swoją historię, aby opowiedzieć o tej walce z Niemcem, o strachu o poświęceniu. I co piękniejsze przecież nie robiły tego dla nagród, zasług, walczyły za kraj w którym My teraz żyjemy, za wolną Polskę w której możemy się przyznać do dziadka w AK i ojca w Solidarności bez obawy, że w nocy podjedzie pod dom czarne auto. Coraz mniej żyje już osób, które opowiedzą nam o konspiracji, o partyzantce.
Nie mogłam tej książki odłożyć, szkoda mi było spać, szkoda było mi wyjść z domu, momentami łzy dławiły mnie boleśnie w gardle, innymi chwilami płynęły strumieniami po policzkach, to moim zdaniem świetna opowieść, będąca przestrogą oraz uświadamiająca jak wielkie mamy szczęście że nie musimy stawać u drzwi z bagnetem.
Czułam, że to będzie dobra książka, nie przypuszczałam, że aż tak fenomenalna, przykuwająca uwagę, wydaje mi się, że nie trzeba jej zachęcać, wystarczy przeczytać fragment zobaczyć jak autor dobrze przekłada na papier opowieści tych Pań, teraz już wiekowych, ale pamiętających wszystko jakby to było wczoraj.
Naprawdę gorąco polecam!

czwartek, 24 listopada 2011

"Marzenie Celta" - Mario Vargas Llosa


Co by się stało, gdyby Roger Casement nie spotkał nigdy Josepha Conrada?


Może nie trafiłby do więzienia, może jego własna podróż do jądra ciemności nie byłaby taka tragiczna? Słynny twórca raportu z czarnego Kongo, który uświadomił światu barbarzyństwo uprawiane przez białego człowieka w Afryce, znalazł się w niełasce. Dlaczego? Odpowiedzi jest kilka, ale ta najprawdziwsza kryje w sobie niechlubną tajemnicę.
Bohater powieści podczas śledztwa w Afryce odkrywa nie tylko bestialskie okrucieństwo ludzi, którzy w imię moralnej przewagi katują i mordują swoich podwładnych, „swoją własność”. Za tymi karygodnymi czynami kryje się coś znacznie więcej, przerażająca prawda, która będzie go już zawsze prześladować - pod powierzchnią kultury i cywilizacji ukrywa się potwór, potwór, który zagraża i jemu samemu. Kiedy sam w sobie odkryje ciemne strony homoseksualizmu, z którym długo przyjdzie mu walczyć, zmieni się cały jego świat. Oskarżony o zdradę i osadzony w więzieniu, zaczyna opowiadać swoją historię. Mówi o dzieciństwie spędzonym w Irlandii, o matce, która potajemnie go ochrzciła, o ojcu, który oszalał z rozpaczy po jej śmierci. O idealizmie, z jakim wyruszył na wyprawę do Afryki. O pięknych czarnych tragarzach, których fotografował, i o swoim seksualnym wyzwoleniu w Brazylii. To właśnie jego dzienniki z wypraw z bulwersującymi homoseksualnymi zapiskami przyczynią się do podjęcia ostatecznej decyzji rządu o karze śmierci dla Rogera Casementa. Listu w jego obronie nie podpisze nawet jego przyjaciel Joseph Conrad.
Kim był Roger Casement? Bohaterem czy zdrajcą? Idealistą czy realistą? Osobą moralną czy niemoralną?



Mario Vargas Llosa zainspirowany Jądrem ciemności Josepha Conrada, zaczął studiować życie Rogera Casementa. Dochodzenie, które przeprowadził, zaowocowało Marzeniem Celta.


Ciężko napisać recenzję książki, tak trudnej, ciężkiej zarówno w lekturze jak i w późniejszym opisaniu wrażeń. Llosa w swój charakterystyczny(tak mi się wydaje po lekturze tych kilku książek) pokazuje nam życie człowieka z całą jego złożonością, ale zacznijmy od początku.
Poznajemy mężczyznę siedzącego w celi śmierci, czekającego na wyrok, uczepionego szansy ułaskawienia, patriotę rozmiłowanego w Irlandii, swoim ukochanym kraju, którego języka nie zdążył się nauczyć, mężczyznę już starszego, który w trakcie swojego życia widział wiele zła, wysłany do krajów brutalnie kolonizowanych, bestialsko eksploatowanych, gdzie godność drugiego człowieka była czymś absurdalnym, rządziło prawo silniejszego a bogiem był pieniądz. I ten mężczyzna został osądzony i skazany na śmierć, rodzi się pytanie za co? Za to, ze w Afryce starał się pokazać ludzką twarz, że chciał wykrzyczeć światu jakie piekło tak zgotowali rdzennym mieszkańcom „biali” ludzie? Dopiero dalsze strony uświadamiają nam, że Roger Casement miał niemały udział w powstaniu wielkanocny, niepodległościowym zrywie irlandzkim, które zakończyło się klęską i ściągnęło gniew Brytyjczyków.
I chociaż Brytyjczycy najpierw zabijali wszystkich przywódców, ale zwróciło to przeciw nim opinie publiczną, więc może Roger nie zginąłby, może zostałby ułaskawiony, ale wypłynęły sekretne dzienniki Rogera, tam jawnie widać jego homoseksualizm, który w owych czasach był deską do trumny.
Zapytacie co w tej książce jest takie trudne… życie, życie nie jest czarnobiałe, trudne jest osądzanie, dlatego pewnie nigdy nie postawię kroku na sędziowskiej ścieżce. Książka porusza wiele, wiele problemów, dla mnie najbardziej poruszający był właśnie problem tłamszenia jednego narodu przez drugi, jak niektórzy wiedzą żywo mnie ta problematyka interesuje jeśli chodzi o Basków, dlatego jakkolwiek negatywnie podchodzę do przestępstwa jakim jest zdrada, jest to czyn naganny, jako godzący w nasze najwyższe dobro, Ojczyznę, ale co gdy Ojczyzna została narzucona siłą, gdy nie czuje się tej jedności, wspólnoty, dumy? Jednak to przecież nie powinno był wytłumaczeniem. Naprawdę mogłabym się rozpisać o dylematach, które towarzyszyły mi w trakcie lektury. Część dziejąca się w Afryce i te porównania do wspomnianego w powieści Josepha Conrada przemówiły do mnie również, zresztą co się będę rozdrabniać cała ta książka przemawia do człowieka, również, a może zwłaszcza fragmenty opisujące bohatera w więzieniu, stopniowe żegnanie z nadzieją i podsumowania życia.

Polecam, świetna książka rzucająca światło na czasy, ciemne wciąż będące niedomówieniami, pełnymi przemilczeń, aczkolwiek trudna. Trzeba poświęcić na nią czas i wszystkie myśli.

środa, 23 listopada 2011

"Wybacz, ale będę ci mówiła skarbie" - Federico Moccia


Niki i jej przyjaciółki są w ostatniej klasie liceum. Mimo zbliżającej się matury nie ma dnia, żeby nie zrobiły czegoś szalonego. Pokazy mody, imprezy, rave i inne możliwe atrakcje, także poza Rzymem. Alex to prawie trzydziestosiedmioletni "chłopak". Niedawno i bez żadnego konkretnego powodu rozstał się ze swoją wieloletnią narzeczoną. Alex pracuje w agencji reklamowej i zajmuje odpowiedzialne stanowisko w firmie.
Ale oto pojawia się młody karierowicz, który zagraża jego pozycji w pracy. Mało tego, w tym samym czasie Alex poznaje Niki. A raczej, gwoli ścisłości, dochodzi między nimi do zderzenia.
Niki to piękna dziewczyna, zabawna, inteligentna, dowcipna, wesoła. Jest tylko jeden drobny szczegół. Ma siedemnaście lat. O dwadzieścia mniej od Alexa. I po tym spotkaniu feralnego ranka nic już nie będzie takie jak wcześniej. Świat dorosłych zderza się ze światem nastolatków. Są tu mamy i córki, które ciągle się ze sobą spierają, ojcowie, którzy wciąż jeszcze zachowują się jak chłopcy i młodzi, którzy przedwcześnie dorośli.
I oczywiście dziewczyny: te rozmarzone i te zawiedzione, romantyczki i te totalnie zakręcone. No i dorośli, którzy z kolei odłożyli na bok wszelkie marzenia, a właściwie to wegetują i brakuje im odwagi, by na chwilę przystanąć i wszystko przemyśleć.
Ta powieść bierze się z pragnienia odnalezienia własnej wolności, chęci doświadczenia prawdziwych uczuć, kochania poza schematami, bez mnożenia powodów. To codzienność, ale i marzenie. To chęć powiedzenia `dość` temu, że dzień w dzień obiecujemy sobie to jutro, które oczywiście ma nam dać sposobność robienia czegoś specjalnego.
A tymczasem mijają tygodnie, miesiące, a to jutro jakoś nie nadchodzi. Nie ma po nim śladu. Stąd ta nasza ucieczka, najpiękniejsza, najbardziej szalona, najbardziej odlotowa. Ucieczka w miłość. No i latarnia morska na dodatek... Słowem, skok do wody, tam gdzie błękit jest najintensywniejszy. I to wystarczy.

Alex, główny bohater powieści, zbliżający się do czterdziestki zdolny art director w jednej z czołowych rzymskich agencji reklamowych, lubi się otaczać efekciarskimi atrybutami człowieka sukcesu - mieszka w lofcie zaprojektowanym przez architekta wnętrz, jeździ najnowszym mercedesem. Lśniąca fasada skrywa jednak pustkę emocjonalną i samotność po rozstaniu z partnerką, której odejście wprawiło Alexa w głębokie osłupienie. Życie mężczyzny zmienia w okamgnieniu niegroźny wypadek samochodowy, w trakcie którego poznaje Niki, śliczną licealistkę i bez pamięci się w niej zakochuje.
Niki istnieje naprawdę. Federico zobaczył ją któregoś dnia, przypadkiem, na via del Corso, gdy razem z przyjaciółkami przechadzała się tam i z powrotem wzdłuż ulicy. Tamtego dnia Niki wyjęła z kieszeni dżinsów komórkę i przez ponad godzinę dyskutowała ze swoją matką. Federico często wracał na via del Corso, ale nigdy więcej jej już nie spotkał.
Restauracje, gdzie chodzą jeść bohaterowie tej powieści, są prawdziwe. Autor je wszystkie sam "wypróbował" teraz jest na diecie.
Autor odwiedził ponad dwadzieścia pięć latarni morskich wzdłuż całego wybrzeża Włoch. W końcu, kiedy już właściwie stracił wszelką nadzieję, wsiadł na prom na Isola del Giglio. Tam odnalazł latarnię morską z tej opowieści o miłości.


Swego czasu Moccia święcił tryumfy, czytałam jego jedną książkę i widziałam dwa filmy będące ekranizacjami… Na pólce stała książka „Wybacz, ale będę ci mówiła skarbie” a kiedy od Muzy odstałam drugą cześć do recenzji stwierdziłam, że nie ma bata, a muszę przeczytać najpierw pierwszą. Mgliście pamiętałam, że „Tylko Ciebie chcę” czytało mi się okropnie topornie, męczyłam się i dłużyła mi się ta historia okrutnie, więc co do autora byłam sceptyczna, ale później czytałam tyle pozytywnych recenzji tego autora, dałam tej książce drugą szansę.
„Wybacz, ale będę ci mówiła skarbie” to historia związku Niki i Alexa, historia dosyć nietypowa bo on jest starszy od niej o, bagatela 20 lat. No troszkę dużo, zwłaszcza dla nastolatki, dla której ludzie w wieku lat 40 są zramolałymi staruszkami… Niki ma pstro w głowie, jest rozpieszczona, nieodpowiedzialna i kapryśna. Ot takie prawa młodości. Alex ma poważną pracę, za sobą związek, który rozpadł się z niewiadomych przyczyn a który będzie ciągle go prześladował, Elena – jego ex wciąż będzie stawała mu przed oczami. Czy to ma jakieś szanse? Jeśli tylko pomyśleć o reakcji otoczenia to absolutnie nie. Przecież gdyby moje dziecko przyprowadziło mi do domu chłopaka niemalże w moim wieku to mogłabym na zawał paść. To jest ciekawe ujęcie tematu, Moccia pokazuje nam związek, ale go nie ocenia, daje takie zadanie czytelnikowi, to my możemy sobie samodzielnie wyrobić opinię, co o tym myślimy, czy to ma szansę przetrwać, czy raczej jest zjawiskiem nagannym.
Owszem książka znowu ciągnęła się ze mną przez prawie tydzień, przejechała kilkaset kilometrów w torebce, ale była warta swego czasu. Nie mogę się doczekać aż sięgnę po „Wybacz, ale chcę się z tobą ożenić”. Chyba literatura włoska będzie odkryciem tego roku.
Teoretycznie książka jest idealna dla młodzieży, mamy tam w większości świat nastolatków, dzieciaków z dobrego domu, którym należy się wszystko, ale z drugiej strony, mamy cudowny klimat Rzymu, miłość, zauroczenie.
Moccia tworzy niesamowity klimat, włada piórem świetnie i spod jego ręki wychodzą niekiedy wprost genialne zdania.
Dwa moje ulubione z tej książki
„Może należy najpierw udać się w podróż, by zrozumieć które miejsce jest dla nas najlepsze. Może zawsze kiedy się zakochujesz, jest tak, jakby to było po raz pierwszy”.
„Życie się kończy, gdy przestaje się je przeżywać”

No i ja wciąż odpowiedzieć usiłuję na pytanie, jaka różnica wieku jest tą za dużą? Czy starszy znaczy mądrzejszy? Bo Alex tak się nie zachowuje, a to on powinien mieć głowę na karku, najbardziej, bo Niki ma prawo mieć pstro w głowie...

wtorek, 22 listopada 2011

"Amelia Erhart" - Amelia 2009


Wizjonerka. Kochanka. Marzycielka. Silna osobowość. Legenda. Ikona. AMELIA.

"Amelia Earhart" to opowieść o niezwykłym życiu pionierki, kobiety-pilot. W rolę tytułową wcieliła się dwukrotna laureatka Oscara, Hillary Swank.

Amelia Earhart była pierwszą kobietą, która przeleciała nad Atlantykiem (wpierw jako pasażerka, potem jako pilot). Zyskała ogromną sławę, stała się ulubienicą Ameryki - „boginią jasności" uwielbianą za odwagę i charyzmę. Popularność jej nie zmieniła - do końca życia kochała niebezpieczeństwo i wyzwania, nie bała się mówić tego co myślała, i realizować planów. Była inspiracją dla milionów ludzi - między innymi dla Eleonor Roosevelt (Cherry Jones), swego męża magnata prasowego, George'a P. Putnama (Richard Gere) czy wieloletniego przyjaciela i kochanka, pilota Gene'a Vidala (Ewan McGregor). Latem 1937 roku Amelia zdecydowała się bardzo odważny krok - postanowiła przelecieć samotnie dookoła świata. To jeden z najsłynniejszych lotów w historii.


Bardzo lubię filmy inspirowane życiem ludzi niezwykłych, którzy w swoich czasach dokonywali czynów wyprzedzających epokę. Taka bez wątpienia była Amelia Erhart, która do dziś działa na wyobraźnię tysięcy, kobieta, która sama przeleciała Atlantyk, która zaginęła w 1937 a uznana za zmarłą została w 1939 roku. Zaginęła próbując okrążyć świat wokół równika, w drogę wyruszyła z nawigatorem, do dziś niewiadomo co się z nimi stało, wraka nie ma, zwłok tym bardziej. Ten film chodził za mną wiele miesięcy, zawsze jednak jakoś odwlekałam seans, aby dziś oglądnąć.
Nie wiem skąd we współczesnych filmach ta maniera uproszczania, spłycania wątków. Ten kto nastawia się na film biograficzny, srodze się zawiedzie, to zlepek chwil z życia Amelii, którą poznajemy gdy los na jej drodze stawia jej przyszłego męża, który umożliwi realizację jej pasji – latania. Czy tych dwoje przypuszczało do czego to zaprowadzi? Rodzi się moje pytanie, i taka refleksja, gdybyśmy mieli chociaż setne pojęcie o konsekwencjach przypadkowych, lub nawet planowanych spotkań. Co by to zmieniło? Piękna jest miłość Georga do Amelii, zasługa wielka doskonałego i pełnego ciepła(jak zwykle) Richarda Gere, on mnie poruszył, mam ogromny sentyment do tego aktora i chyba zrobię sobie jesien-zimę z filmami tego aktora, wiem że to w większości komedie romantyczne płytkie i puste, które robią wodę z mózgu, mój jest już tylko wspomnieniem, więc co mi szkodzi… Amelia zaś jest… hm w tym filmie to pusta kobietka, która ma skarb u boku a biega za innym facetem, która nie chce wyjść za mąż… no właśnie… dlaczego? Ten film nie pokazuje nam Amelii, nie tłumaczy motywów jej postępowania, czy widzimy tą prawdziwą pasję? Moim zdaniem nie, bohaterka wypowiada słowa, wykonuje gesty, które każą nam wierzyć, że lubi latać tej pasji nie czuć. Tuż przed ślubem mówi przyszłemu mężowi, że ona nie oczekuje wierności i sama jej nie gwarantuje, proponuje dziwny układ, który co tu dużo mówić rani zakochanego człowieka, który kocha ją do tego stopnia, że wybacza wszystko, nie pyta, a pracuje nad realizacją jej największego marzenia, marzenia, które stanie się zgubą.
To jedna z tych historii, których finał znałam a miałam silną nadzieję, że coś się zmieni i… ehhh nigdy nie zmądrzeję.

Nie jest to film porywający, zapierający dech w piersiach, czy chociażby ujawniający jakieś nieznane fakty z życia bohaterki. Wprawdzie, mam wrażenie, że Hilary Swank robi co może, ale tak beznadziejnie napisano scenariusz, że nic z tego się nie dało wykrzesać, nie uznaję czasu przeznaczonego za stracony, bo robiłam na szydełku oraz naszło mnie dzięki temu filmowi kilka ważnych refleksji, dlatego na długi jesienny wieczór polecam, najlepiej wersję z lektorem, żeby niekoniecznie trzeba było siedzieć kołkiem przy telewizorze.
Zwłaszcza, że końcowe sceny mnie poruszyły, zwłaszcza ostatnia rozmowa z mężem, zresztą, zobaczcie i oceńcie.

poniedziałek, 21 listopada 2011

Na stos. Ze mną za złamanie postanowień

Poodwiedzał mnie listonosz przynosząc to co mam zrecenzować


Sama nie wiem co cieszy mnie najbardziej, mam jakieś typy, ale mimo wszystko permanentnie doskonały humor.


A połamałam również moje postanowienia i nabyłam to i owo. Pewnie nabyłabym więcej, gdyby seminarium skończyło się wcześniej, lub sympatyczna tania księgarnia byłaby zamykana ciut później. Więc przywiozłam tylko Kreta dla Mamy. Oj nie potępiacie mnie prawda? Moje kocię przy okazji Was pozdrawia ;)


Naprawdę mam bardzo, bardzo dobry humor. Uciekam czytać....
Ale i myśleć nad zmianą blogowego wystroju, chyba bez mojego paskudnego dziuba w nagłówku

niedziela, 20 listopada 2011

"Fonsito i księżyc" - Mario Vargas Llosa


Wzruszająca historia napisana przez noblistę z myślą o dzieciach. Śmiało może być również lekturą dla dorosłych, którzy potrafią odczytać zawartą w niej metaforę. Jak okazać komuś swą miłość? Czy ukochanej można podarować księżyc? Okazuje się, że tak i wcale nie jest to takie trudne...



Przyznam się, że nie doczytałam opisu książki, nie zdawałam sobie sprawy, że to bajka dla dzieci. Jakże zdziwił mnie rozmiar książki, gdy dotarła, cieniutka, drobniutka, ale z okładką Krota wręcz czaruje, woła! Książka to opowiastka o chłopcu, Fonsito, który takim wielkim uczuciem darzył swoją koleżankę Nereidę, że chciał ją pocałować w policzek. Ta zaś postawiła mu warunek, musi dać jej księżyc. I wierzcie, lub nie, Fonsito da jej księżyc. W jaki sposób, poczytajcie sami.
Mimo, że książka jest dla dzieci, dorośli również znajdą w niej coś dla siebie. Ciekawa jestem Waszych refleksji, znajdowania drugiego dnia. Mi nasunęła się myśl, że dorastając obrastamy w uprzedzenia i w ten sposób jeśli ktoś nam powie „jasne, ale najpierw daj mi księżyc” spoczywamy na laurach, machamy ręką i obrażamy się na tą osobę, że traktuje nas jak głupka. Tymczasem, Fonsito nie wiedział, że nie można zdjąć z nieboskłonu księżyca i po prostu rozmyślał jak to zrobić, jak dać dziewczynie swoich snów księżyc. Ilu rzeczy my moglibyśmy dokonać gdybyśmy nie założyli na początku, że to nieosiągalne. Dla mnie w tym momencie to najważniejsza nauka płynąca z tej książki. Na pewno Wasze dzieci podczas lektury dojdą do innych wniosków, bardzo jestem ciekawa tego dziecięcego postrzegania morałów tej historii.
Zbliżają się mikołajki, według mnie ta książka to piękny prezent, wydana z wielką starannością, w takiej samej szacie graficznej jak wszystkie książki Llosy, a zachwycająca ilustracjami. Ilustracje są tak piękne, ze gdyby ta książka była tylko do oglądania byłabym warta swej ceny, a ma jeszcze treść i to nie jako dodatek, treść jest tak ponadczasowa, że bez względu na wiek, każdy znajdzie w niej coś dla siebie.


Książkę mogłam przeczytać dzięki Wydawnictwu ZNAK

piątek, 18 listopada 2011

KKD


Kreatywny Klub Dyskusyjny skupia miłośników książek, którym niestraszne są długie dysputy na tematy (około)literackie. Jeżeli jesteś zainteresowany dialogiem z innymi molami książkowymi - w każdą środę włącz się do nowej dyskusji! Odpowiedz na pytania związane z tematem (zawsze jest ich kilka), a potem opowiedz, do jakich refleksji skłonił Cię dany problem. Możesz rozpocząć dyskusję u siebie na blogu (koniecznie podaj link, dodam go do bazy KKD) i/lub dołączyć do wymiany zdań, jaka wywiąże się pod danym postem, oznaczonym logo Kreatywnego Klubu Dyskusyjnego. Zainteresowany? Znakomicie! Zachęcam do wymiany poglądów :)


Czy boimy się czytać polskich autorów?

Tak boję się i rzadko kupowałam książki polskich autorów. Wcale nie dlatego, że bałam się, ze za negatywną recenzję dostanę po pustym łbie, bo działo się to jeszcze w czasach gdy miałam znajomych, czas wolny i wychodziłam z domu częściej a nie spędzałam każdej wolnej chwili na tworzeniu, układaniu, pisaniu recenzji, lub czytaniu innych molich recenzji, lub gaworzeniu z molami na FB. (tu lekki żart, wbrew pozorom wciąż funkcjonuję JESZCZE również w Realu{niekoniecznie Madryt, aczkolwiek jak nie zostanę Imperatorem Świata i okolic, będę tam trenerem :P])
Dopiero dzięki blogowi, blogom innych moli przekonywałam się stopniowo do polskiej literatury, ganiąc się że to umiłowanie w jakimkolwiek aspekcie tego co zagraniczne jest w moim odczuciu przejawem strasznej ślepoty i jest to naganne, bo naprawdę cudze chwalicie swego nie znacie. I chociaż wciąż "udaje" mi się naciąć na polskiej literaturze, to co z tego, nacinam się na każdej praktycznie, hiszpańska - bywają wpadki, angielska - no błagam, amerykańska... no normalna kolej rzeczy i rachunek prawdopodobieństwa w połączeniu z brakiem świata idealnego. Odkrywam na szczęście tyle dobrych książek, że bilans się co najmniej zeruje :P

Jednak mam wrażenie, ba jestem pewna, że Klaudynie chodzilo o cos innego. Czy boję się czytać polskich autorów, gdyż oni mogą wyśledzić moje recenzje i jeśli nie jest to pieśń pochwalna mogę dostać wirtualnie po głowie, lub mogą mi wysłać wąglika(pamiętacie tą aferę swego czasu :P i lęk przed białym proszkiem?!) Moja odpowiedź brzmi: nie boję się! Jestem strasznie przekorną osóbką i pyskatą, jak długo Konstytucja gwarantuje wolność słowa i swobodę wyrażania poglądów, tak długo ja będę z tego korzystała w pełni świadomie. Nie boję się, bo ja piszę o książce, nie wieszam nigdy! psów na autorze personalnie. Próżno szukać na blogu zdania "Co za kretyn to napisał" ani również nie jadę personalnie po czytelnikach, którym dana książka się podoba "trzeba być upośledzonym umysłowo, żeby z własnej woli doczytać książkę". W taki sposób nie tworzę recenzji. Raczej nigdy nie dostanę nagrody za recenzję, bo pisze na niskim poziomie, albowiem z serca i nie mam glowy do ukladania poematów, ale staram się aby moje teksty były pisane w duchu szacunku. W obliczu wielu afer chociażby na FB o to, czy o tamto, jeśli chodzi o społeczność czytaczy i recenzentów, zawsze trwam przy moim, brzmiącym nieco tandetnie "szanujmy się". Szanuję moich czytelników bez względu na to czy również piszą recenzje, czy piszą książki, czy piszą tylko coś okazyjnie na kartce na drzwiach lodówki, ale podczytują moje recenzje. Jeśli ktoś wchodzi na mojego bloga ma prawo oczekiwać uczciwego zapisu myśli, towarzyszących mi przy lekturze, więc nie napiszę że książka jest cudowna, ponad wszelką miarę, tylko dlatego, że znam autora/kę, mam ją w znajomych na Fb, gdy książka podczas czytania lądowała na ziemi, uderzała o sufit i ścianę...
Jeśli ktoryś z autorów się ze mną nie zgadza, Jego prawo, jeśli ktokolwiek się ze mną nie zgadza, cieszę się bardzo, gdyż lubię dyskutować o odmiennych odczuciach, ale o odczuciach, nie zabawiam się w personalne wycieczki obrażanie się wzajemne na poziomie gromady dzieci(żeby nie rzecz bachorów) z przedszkola.

Powtarzam, jeśli ktoś nie zgadza się moją opinią zawartą w recenzji, zapraszam do zaznaczenia tego w komentarzu, odpiszę na pewno na każdego mejla w tej sprawie. To mój oficjalny mejl, sprawdzam go codziennie: jest w zakładce współpraca, ale wrzucę go tutaj i chyba umieszczę tak by był w każdym momencie widoczny kasiam203@interia.pl
Książki mają nas łączyć nie dzielić.

Ale może mam tak liberalny pogląd, gdyż jeszcze żaden autor mnie nie skrzyczał za pisanie o tym co czułam, przyznam że bardzo lubię mejle od autorów, rozmowa z tymi, których książki w jakiś sposób mnie wzruszyły, rozbawiły, poruszyły są niezapomnianym wrażeniem. I nawet jeśli coś skrytykuję, to jakoś nikt się na mnie nie fochnął, nie wyzwał. Za to dziękuję polskim Autorom, tym przez duże A, bo ile ja się naprzeżywałam nad ich książkami w tym kończącym się już roku. Głowa mała!

czwartek, 17 listopada 2011

"Listy do Boga" - John Perry, Patrick Doughtie


Powieść ta została zainspirowana głośnym filmem ukazującym prawdziwą historię chłopca nieuleczalnie chorego na raka mózgu. Tyler radzi sobie z chorobą, pisząc listy do Boga. To chwytająca za serce opowieść pełna miłości, triumfu i uśmiechu. Przede wszystkim jednak jest to historia o nadziei – niezależnie od okoliczności.


Swego czasu świat szalał na punkcie „Oskara i pani Róży”, ta książka jest podobna, albo nawet jeszcze lepsza. Przez przypadek, oczarowana okładką wzięłam ją z biblioteki. I zaczęłam czytać.
Poznajemy czteroosobową rodzinę, wierzących, kochających się ludzi, na samym początku ginie ojciec co burzy życie całej rodziny, matka do tej pory tylko wychowująca dzieci musi zacząć zarabiać i wychowywać synów sama, tylko z pomocą swej matki. Czytamy o tej rodzinie, normalnych ludzi z wadami, zaletami, patrzymy jak pokonują trudy codziennego życia, takie przyziemne, zwykłe. Cios jaki na nich spadł już jest okrucieństwem losu… Boga? A z lektury opisu na okładce wiemy co się stanie dalej, ale nie chce się wierzyć w takie złe fatum. Są dobrymi ludźmi, czy Bóg doświadczy ich jeszcze tak ciężką chorobą uroczego Tylera? Bo nic gorszego nie dopuszczałam do głosu.
Książka jest obyczajową opowieścią o amerykańskiej rodzinie, duże znaczenie dla funkcjonowania tych ludzi ma wiara, nie jest to jednak ideologiczna opowiastka, o tym jak życie jest piękne bo Bóg nas kocha, bo kogo jak kogo, ale tej rodziny nie ominęły wielkie dramaty, również nie mówili sobie „Bóg tak chciał”, przechodząc do porządku dziennego, jest dużo cierpienia, kryzysów, ale nadziei . nie jest to ksiazka wyłącznie dla ortodoksów, jest to bardzo poruszająca historia, wyciskająca łzy z oczu. Ja na przykład, na wspomniany „Oskarze” nie płakałam, na tej książce tak.
Może to z powodu tego chłopca, tak silnego wbrew wszystkim przeciwnością. Zwykły chłopak, który jest niesforny, kocha piłkę nożną, miewa problemy z rówieśnikami, troszkę uważa, ze to iż ma za najlepszego kumpla dziewczynę to obciach. Po prostu normalny chłopiec, który musi szybko dorosnąć. W tej książce skumulowało się wiele cech, które dla mnie musi mieć książka, którą połykam, która mnie wzrusza i zapada w pamięć.
Cieszę się, że przypadkiem dotarłam do tej książki. Polecam ją, chociaż nie jest to optymistyczna historia, ale taka raczej z której można wynieść ważną naukę na codzienne życie.
Być może typowo amerykańskim zabiegiem jest pokazanie jak cierpienie tego chłopca zmieniło jego otoczenie, może nie tyle chodzi o chorobę, ale sposób w jaki ten niedorosły chłopiec sobie z tym radzi. Nie wiem czy ja czerpałabym z tego pociechę, chyba byłabym zbyt pochłonięta bólem, żeby szukać jasnej strony tej tragedii. Ale być może to przez mój egocentryzm.

środa, 16 listopada 2011

"Makatka" - Katarzyna Grochola, Dorota Szelągowska


Makatka, czyli Rok Matki i Córki, trwa od września do września.

A w rodzinnym kalendarzu: czasem słońce, czasem deszcz, pogoda lub niepogoda, radość i rozczarowanie, kłótnie i kompromisy. Ale zawsze panuje miłość.

Katarzyna Grochola i Dorota Szelągowska w jedynym w swoim rodzaju dialogu dwóch kobiet w różnych rolach: matki i dziecka, dwóch matek, babci i matki. Dwie generacje, dwa style życia. Łączą je więzy krwi, różnią życiowe doświadczenia, tęsknoty, niepokoje. Wspólnie zarażają pasją życia, przywołują wspomnienia, opowiadają o ważnych dla siebie ludziach, miejscach i wydarzeniach


Nie wiem z jakiego powodu sięgnęłam po Grocholę, dwie ostatnie książki zawiodły mnie i wkurzyły a tutaj jeszcze wcisnęła swoją córkę. Zastanawiałam się po kiego czorta itp.
Ucieszyłam się, że mogę książkę pożyczyć z biblioteki zamiast wydawać na nią fortunę. Zaczęłam czytać już wieczorem, po to aby następnego dnia leżała przede mną skończona książka.
Książka jest zbiorem felietonów z roku matki i córki, czyli takiego który zaczyna się w urodziny córki – we wrześniu. 12 miesięcy, kilkanaście felietonów, różne tematy dwa spojrzenia. Uwagi czasami doprowadzające mnie do wybuchów głośnego śmiechu, a czasami sprawiające że perliły mi się w oczach łzy.
W komentarzach do stosiku w którym prezentowałam „Makatkę” pisałyście, że jesteście ciekawe mojej opinii o książce, pojawiła się uwaga, że to książka o niczym, zgadzam się w stu procentach, książka nie odkrywa Ameryki, niektóre uwagi są moim zdaniem na wyrost, wciśnięte w książkę bo ładnie wyglądają w druku, ale nie mają związku z rzeczywistością. Nie muszę codziennie czytać traktatów filozoficznych, czasami lubię poczytać o świecie takim jakim jest, takim jakim był gdy byłam dzieckiem.
Oj kilka razy miałam świeczki w oczach, ale taka już ze mnie sentymentalna idiotka. Śmiałam się, a jakże ale raczej nie z dialogów matki z córką, które miały wywoływać lawinę śmiechu a mi nawet kącik ust nie pyknąl. Coś obawiam się ostatnio o moje poczucie humoru…
Naprawdę interesująca książka, ciepła, normalna i chociaż byłam sceptyczna obecności córki Katarzyny Grocholi w tej książce, okazało się że felietony Doroty Szelągowskiej czytało mi się najlepiej, bawiły, wzruszały, były oryginalne, gdy pani Grochola jak mi się widzi(a kilka książek jej znam bardzo dobrze) pisze już tak na jedno kopyto, że czyta się ze znużeniem. Przynajmniej ja tak miałam.
Podsumowując. Książka sympatyczna, mimo wszystko cieszę się, że nie wydalam na nią tych trzydziestu złotych, gdyż raczej nie będę do niej wracać, gdyż jako rzekłam nie jest takim wielkim literackim WOW, ale na szczęście nie jest również literackim FUJ i czasu nad nią spędzonego nie traktuję jako zmarnowanego.
Spokojnie może być pomysłem na prezent dla wielbicielek literatury kobiecej.

"Historia Gestapo" - Jacques Delarue



Nazistowski świat to imperium totalnej, nieokiełznanej siły, świat złożony z panów i z niewolników, świat, w którym nie ma miejsca na dobroć, łagodność, poszanowanie prawa, umiłowanie wolności i miłosierdzie, nie uważane już za cnoty, ale za niewybaczalne zbrodnie. Wszystko to wydaje się już odległe, jest jak koszmar, o którym chcemy zapomnieć. Ale zatrute ziarno zawsze może wykiełkować. Ludziom nie wolno tak szybko zapominać, nie mają prawa zapomnieć. Nigdy.


Gestapo - te trzy sylaby przez 12 lat przyprawiały o dreszcz Niemców, a potem ludność całej Europy. Nigdy, w żadnym państwie nie było organizacji o tak skomplikowanej strukturze i obdarzonej taką władzą, tak skutecznej i okrutnej.

Jacques Delarue pokazuje, w jaki sposób faszystowski reżim mógł dojść do władzy dzięki temu fundamentowi, na którym opierały się najdrobniejsze elementy gmachu państwowego, udowadnia, że dzięki wsparciu gestapo reżim nazistowski mógł panować, pokazuje mechanizm funkcjonowania tej machiny, wyjmuje na światło dzienne jej bezlitosne tryby.

Książka została prztłumaczona na 17 języków.



Ciężko jest napisać książkę historyczną, dobrą książkę historyczną, która zaciekawi a nie znudzi. Bez wątpienia książka o historii Gestapo, z samej specyfiki tematu była ciekawym pomysłem o ogromnym potencjale. Bałam się, że ten potencjał nie zostanie wykorzystany, jakież radosne było moje rozczarowanie. Takie książki historyczne mogłabym czytać codziennie. Chociaż oczywiście po takiej tematyce potrzebuję i łaknę lekkiego przerywnika. Bo Gestapo nie nastraja do życia pozytywnie.
A tymczasem tutaj śledzimy narodziny tej Tajnej Policji Państwowej wraz z dochodzeniem nazistów do władzy, możemy zobaczyć jak oddziały te przyczyniały się do narodzin państwa terroru, podporządkowaniu obywateli jedynej słusznej partii, jedynej słusznej organizacji. I rok po roku będziemy obserwowali jakimi środkami posługiwała się Policja aby umacniać władzę nazistów. Jest to trudna i ponura lektura. Zresztą jaką ma być? Wszyscy znamy przecież historię II wojny światowej i wiemy, że próżno oczekiwać czegoś pogodnego. Terror i ślepe wykonywanie rozkazów tak można podsumować rządy Gestapo, odczłowieczone i bezlitosne.
Autor ma dla nas przesłanie, aby nigdy więcej taki epizod się nie powtórzył, pokazuje koniec ludzi, którzy przez cały okres swych rządów nienawidzili, pokazuje ich koniec, motywy kierujące nimi i daje nam przestrogę.
Mimo trudnej tematyki książka jest fascynująca, ciekawa, na pewno nie nuży, nie jest napisana językiem specjalistycznym, ale nie uświadczy się tak kolokwializmów. To sztandarowe historyczne opracowanie, które będzie doskonałe dla historyka-pasjonata, ale niekoniecznie z wyższym historycznym wykształceniem


Książkę mogłam przeczytać dzięki uprzejmości wydawnictwa MUZA

wtorek, 15 listopada 2011

Kominkowa wymianka


Wróciłam do domu z biblioteki i okazało się, że listonosz mnie obdarował.
Zobaczcie jakie cuda Renatka przygotowała.
Kurczę tyle śniłam o dekupażowej zakładce i mam! I jaka prześliczna i jakie książki do zakładania. A na to pudełeczko zwróciliście uwagę.
Jejku Mikołaj mnie ukochał tego roku.

Renatko dziękuję!!

poniedziałek, 14 listopada 2011

zdobyczne


Stosik zdobyczny - biblioteczny. Wyniosłam książek 4 dwie absolutne nowości więc zobowiązałam się oddać do konca tygodnia.
Lubię moją bibliotekę chociaż moje państwo skąpi na nią i może statyczny Polak wydaje na książki mniej, ale już sredni mól ksiązkowy miesięcznie wydaje wiecej niż budżet roczny biblioteka ma.
I jak tu nie narzekać?


Patrząc na popularność postów rządzi kolejny tydzień Pan Wołodyjowski co mnie zastanawia. Bo popularność Downton Abbey nie dziwi

niedziela, 13 listopada 2011

"Poczekajka" - Katarzyna Michalak


Poczekajka to powieść wysnuta z marzeń i snów, spleciona z miłości i nienawiści, okraszona garścią humoru i doprawiona szczyptą magii. znajdziesz w niej zarówno radość życia, jak odrobinę łez, które nadają mu smak. Jej lektura da Ci wiarę, że nie wolno tracić nadziei. Ani marzeń. Przenigdy. Poczekajka to książka dla samotnych, dla szczęśliwie i nieszczęśliwie zakochanych. Dla każdej z nas!


Mam nadzieję, że i tym razem nie dostanę po głowie.

Jak chwaliłam się na fejsbukowej stronie mojego bloga sprezentowany mi telefon sprawdza się idealnie w roli czytnika ebooków. Faktycznie jakość czytania jest o niebo lepsza niż na ekranie komputera. Skoro nie mogłam dostać się do biblioteki dorwałam się ebooka i w ciągu kilku chwil połknęłam ową słynną magiczną „Poczekajkę”. Nie ukrywam, że impulsem był teledysk. Kiedyś miałam ją w rękach i zaczęłam czytać, ale mało mnie krew nie zalała wiec dałam sobie spokój. Teraz – myślę sobie – czas na drugą szansę. Przemęczyłam fragment o sabacie bo to chyba wprawiło mnie w taka irytację i brnęłam dalej przez momentami nudne opisy, że od przewijania ekranu bolał mnie kciuk, łykałam porcję humoru która miała bawić do łez a u mnie wzbudzała łzy irytacji bo mnie nic w tym nie bawiło. Owszem przyznam się uczciwie, że wątek Gabriela i Patrycji jakoś mnie ujął w pewien dziwny, pokrętny i trudny do opisania sposób, chociaż całokształt oceniam ogromnie nisko.
Dlaczego? Czy dlatego, że nagromadzono tam wiele nieprawdopodobnych zbiegów okoliczności? Nie. Owszem magia, ten bzik na punkcie horoskopów irytował mnie, sama nie wierzę w takie rzeczy i po prostu porzucenie swojego życia z powodu jakiejś wizji rycerza na białym koniu(ratunku!!) mnie nie przekonuje, ludzie kto normalny tak postępuje. Nie przekona mnie do tego nikt i nic.
Ale nic to. Przeprowadza się na wieś zabitą dechami i oczywiście schematyczną do bólu. Podobno te czasy minęły i polska wieś nie jest synonimem ciemnogrodu, ale kolejna książka którą czytam i jako mieszkanka wsi, tak z dziada pradziada niemalże w stu procentach(no dobra w 75%) czuję się obrażona. Jeśli ktoś wsi nie rozumie a ciężko jest pojąć tych pracujących ciężko przez całe życie ludzi to niech nie wyskakuje z filozofią rodem z silnego i nowobogackiego PRL-u. Nie tędy droga. To taka dygresja podszyta owszem lekką nutką agresji bo mnie już to męczy, ale jestem ciemnym wieśniakiem, zaraz skoczę po widły, bo tak się u nas załatwia sprawy ;).
Ale wracając do powieści. Jak to na wschodzie oczywiście osoba ze wsi znajdzie pracę na pstryknięcie palcem, ale pal sześć robota, mężczyźni rzucają się na miastową i wnet bohaterka będzie przebierać w nich jak w ulęgałkach.
W sumie książka jest na topie albowiem mamy zapadłą chałupę, którą bohaterka remontuje błyskawicznie, mamy przystojnych mężczyzn i dylematy tejże bohaterki. I tak moim zdaniem wystarczyłoby to opisać. Bo do tego się to sprowadza. Porównanie do Ani z Zielonego wzgórza… oparte chyba na kolorze włosów bohaterki. Li i jedynie.
Na pewno do tej książki nie będę wracać w czasie moich gorszych dni, wolę starą dobrą Anię.
I ewentualnie teledysk sobie pooglądam.
W dalszym ciągu po rozczarowaniu Poziomką i teraz Poczekajką nie mówię nie. I to jest właśnie wiejski, chłopski upór ;)


I pozdrawiam dojeżdżających do pracy 20 kilometrów w warunkach opisanych w książce. Naprawdę. Ja dojeżdżałam. Powodzenia ;)

"Służące" - The Help 2011


Akcja filmu toczy się w stanie Mississippi w latach 60. W roli głównej występuje Emma Stone (gwiazda hitu kinowego "Zombieland") grająca Skeeter, dziewczynę z dobrego domu z południa, która po studiach marzy o karierze pisarki. Niespodziewanie wywraca do góry nogami życie swoich przyjaciół i mieszkańców rodzinnego miasteczka, gdy postanawia przeprowadzić wywiad z czarnoskórą służącą najzamożniejszych rodzin w okolicy. Nominowana do Oscara Viola Davis w roli Albeen decyduje się ujawnić ciemne sekrety życia czarnoskórej mniejszości. Ze zwierzeń rodzi się przyjaźń. Okazuje się, że przyjaciółki mają sobie dużo do opowiedzenia. Zarówno one, jak i inni mieszkańcy miasteczka są świadkami zmieniających się czasów i obyczajów.


Pamiętacie, że jakieś dwa lata temu, lub rok(starość nie radość) sukcesy na blogach odnosiła książka pt. „Służące” opowiadająca o czasach segregacji rasowej w USA. Teraz na ekrany kin wszedł film będący ekranizacją tej książki i rzadko to mówię, ale film dorównuje książce. Bez dwóch zdań, tak bardzo jak ekranizacja może być dobra ta taka właśnie jest.
Książka była poruszająca to na pewno, ale nie płakałam na niej jak bóbr, ani nie zaśmiałam się – na filmie tak. Łzy w oczach miałam kilka razy, tak świetnie zagrały aktorki, bo film skupia się rzecz jasna na kobietach, nie wiem czy mężczyźni są na ekranie w sumie 4 minuty. Wątpię. Film to historia kobiet żyjących w czasach trudnych, kiedy kolor skóry definiował jakość Twojego człowieczeństwa, chociaż USA to rzekomo kraj od początku niemal swego istnienia opierający się na wolności i równości. Tymczasem zobaczymy obraz znany nam doskonale z filmów wojennych, bo czy czarni nie mieszkali w gettach? Nie mieli prawa korzystać z tych samych taksówek, toalet co biali… brzmi znajomo? No właśnie. Z tą różnicą, że oni, one służące, gospodynie domowe białych wychowywały dzieci swoich „pań”, dzieci które kochały swoje niańki bardziej niż matki a które wraz z procesem uspołecznienia nabywały tego obrzydzenia dla tych co kiedyś były centrum ich świata. Rzadko kto się wyłamywał, ale jedna osoba sprawiła, ze ruszyła lawina.
Naprawdę polecam ten film, który daje nadzieję i wiarę, pokazuje jak ważna jest miłość dana drugiemu człowiekowi. To nie jest tylko smutny film o żałosnym losie kobiet, ludzi w jakimś tam okresie czasu to również zabawna opowieść, która rozbawi Was do łez, wywoła łzy smutku być może, ale na pewno oczyszczające łzy też będą i ta nadzieja, której chyba wszyscy szukamy. Nadzieja, że nawet jeśli sytuacja wydaje się beznadziejna nic nie jest przegrane dopóki wokół nas są ludzie którzy będą o nas walczyć, lub tylko wiernie będą stali u naszego boku gdy walczyć będziemy my.
Jeśli książka Wam się podobała nie muszę Was namawiać na ten film, chcę tylko rozwiać Wasze obawy co do ekranizacji, ta naprawdę jest chlubnym wyjątkiem. Jeśli zaś książki nie czytaliście polecam najpierw lekturę, wychodząc na naszym rynku była trudno dostępna teraz widuję ją często czy to w Rossmanie, czy w Tesco. Naprawdę warto, oczywiście nieznajomość książki nie przeszkadza w odbiorze filmu, ja książkę czytałam jakiś czas temu więc szczegóły akcji mi wyleciały z Glowy, mgliście odnotowywałam jakieś zmiany w fabuły.

Naprawdę jeden z najlepszych filmów jaki ostatnio widziałam!

"Wilken. Czas złego wilka" - Di Toft


Nat Carver i jego wierny przyjaciel, wilken Woody, dowiadują się, że ich śmiertelny wróg zwołuje bandę występnych wilkołaków. I to właśnie oni dwaj będą musieli go jakoś powstrzymać. Problemy ze zmiennokształtnością, które zaczyna mieć Nat, na pewno nie pomogą im w pokonaniu najstraszliwszych potworów, jakie kiedykolwiek chodziły po ziemi! Tymczasem nadchodzi czas decydującego starcia!


Z zasady i w 99% przypadków nie zaczynam lektury cyklu od któregoś z kolei tomu a tym bardziej od ostatniego. Tutaj byłam zmuszona, książkę dostałam i trzeba było przeczytać, uprzedzę wątpliwość – nie miałam możliwości zdobycia wcześniejszych tomów. Zwłaszcza, że jest to książka dla dzieci czy dla młodzieży, jeszcze tak niedawno zaliczałam się do młodzieży i wtedy ta książka również by mnie nie zachwyciła, więc przyjmijmy, że to książka dla dzieci.
Póki pamiętam wspomnę, że będzie genialnym prezentem dla dziecka, ma bowiem niesamowitą trójwymiarową zmieniającą się okładkę. Przykuwa wzrok i hipnotyzuje. Może w ten sposób opornego mola książkowego namówi się do lektury.
Nie mogę się odnieść do całego cyklu gdyż nie czytałam poprzednich części, na pewno ich lektura rozjaśniłaby mi parę spraw a przynajmniej sprawiła, że książka by mnie wciągnęła. Chociaż no co tu dużo mówić nie czytam literatury dziecięcej, moja Siostrzenica też już nie do końca się łapie do tej grupy więc nie mogłam jej podrzucić tej książki i poczekać na opinię. Tak na pierwszy rzut oka historia młodych chłopców w korelacji z wilkołactwem ich perypetie, przygody świetnie wpisują się w modę na zjawiska paranormalne w literaturze, gdy seria Zmierzch jest zdecydowanie dla młodzieży taka seria może pchnąć dziecko na fascynujący tor fantastyki, być może od tego zacznie się fascynacja wilkołakami, wilkami. Dlaczego nie spróbować?
Wydaje mi się, podkreślam, tylko mi się wydaje, że książka jest napisana odpowiednim językiem, jak dla dzieci. Zdania są w miarę proste, przejrzyste, czyta się dobrze, są poprawnie skonstruowane, więc nie ma obawy, że dziecko wypaczy sobie poprawność językową. Nie wiem jakie książki przygodowe czytają teraz dzieci, czy to będzie na odpowiednim poziomie, czy zbyt naiwne, bo raczej zbyt strasznie, to nie.
Moim zdaniem nie ma żadnego ryzyka, ja z czystym sumieniem książkę taką polecę znajomym dzieciakom


Książkę przeczytałam dzięki uprzejmości wydawnictwa Bukowy las i Portalu Sztukater

sobota, 12 listopada 2011

"Nagie myśli" - Iwona J. Walczak


Czy opowieść może jednocześnie bawić, zastanawiać i… denerwować?


Elżbieta nie ma w życiu lekko, jednak nie traci nic z wrodzonej wrażliwości i skłonności do poszukiwania piękna. A mogłaby. Matka, która od dzieciństwa wpędza ją w kompleksy, faworyzując starszą córkę, niedająca satysfakcji praca i mąż, który – szkoda gadać – bardziej interesuje się komputerem niż żoną… Żeby choć znalazł sobie jakąś sensowną pracę, ale nie! Los zesłał jej nieroba.

Kto by pomyślał, że ucieczkę od problemów i samotności znajdzie dopiero pod apetycznym pseudonimem? A Boguś? Cóż, może wcale nie był mężczyzną jej życia? W końcu Malinowa Trufla nie jest tylko bezduszną maszyną do pracy, a przecież życie może być jeszcze takie interesujące…


Chciałabym napisać o książce która wciągnęła mnie bez reszty o której myślałam cały czas i byłam zła na każdego kto odciągał mnie od lektury. Mam na myśli książkę „Nagie myśli” coś mi się po głowie kołacze, że to debiut – według mnie debiut świetny.
Książka opowiada historię Elżbiety, kobiety w słusznym wieku, matki dwóch dorosłych synów, żony największej ciamajdy świata i córki najbardziej jędzowatej matki w historii świata. Przyznam się szczerze, że początkowo czytając o dniach Elżbiety byłam na nią wściekła, wyzywałam ją w duchu jak może być taka miękka, jak może dać się tak traktować, przecież ta jej matka jest patologią, brak słów by to jakoś nazwać w miarę cenzuralnie i bez eufemizmów. Boguś – mąż Elżbiety, trudno go nazwać mężczyzną, to taki Ferdek Kiepski(taki obraz miałam) tylko wyłącznie irytujący. Zresztą! Całe otoczenie Elżbiety jest toksyczne, pełne patologii, a ona w tym trwa a jedyną odskocznią są zakupy na allegro a później pisany blog.
Kołatało mi się w głowie pytanie, jak można tak żyć na litość boską, nie wytrzymałabym chyba sekundy w takim domu, matkę zatłukłabym tą wypadającą klepką z parkietu, mężusia przegnała na cztery wiatry a i synulka z synową też bym „wybłogosławiła”. Po przecież nikt nie jest tak silny, zwłaszcza, że po Elżbiecie to nie spływa jak po kaczce, to ją rani, ona wpada w błędne koło, zamyka się coraz bardziej. Aż do dnia gdy poznaje swojego Juranda, Juliana czarującego faceta, który wywraca jej świat do góry nogami i chociaż w połowie książka jeszcze bardziej się rozkręca. Czy Elżbieta zerwie z zabójczą rutyną swojego domowego piekiełka? Czy zdobędzie się na zdrowy egoizm i co najważniejsze jak to się skończy.
Ta historia mnie poruszyła, wzruszyła i momentami wbiła w fotel, a właściwie w pościel mojego łóżka. Autorka porusza bardzo ważny temat, ważny i trudny, temat który do dziś jest tabu bo przecież nie ten ptak, ptak co własne gniazdo kala a pokazanie takiego domowego zła jest początkiem wyjścia z tej patologii. Elżbieta jest sama, otoczona wieloma ludźmi, którzy wiedzą o jej sytuacji, bo chociażby jej siostra Aga, jej mąż, jej syn Krzysiek ze swoją żoną. Bo młodszy syn wydaje się być bardziej ludzki. Nikt jej nie pomaga, każdy raczej dokłada jej jak może. I wydaje mi się, że ta samotność jest gryząca, bo w towarzystwie osoby która wspiera i akceptuje łatwiej jest nieść swój ciężar.
Chyba każdy czuje się czasami samotny i wyłącznie kopany, mi ta książka uświadomiła, że w porównaniu z innymi to bzdura, autorka zagrała na moich uczuciach jak wirtuoz. Napisała książkę, która nie jest zwykłym romansidłem jednym z tysiąca, to złożona historia o wielu wymiarach w której każdy znajdzie coś dla siebie..
Podchodziłam do książki sceptycznie po pobieżnym zapoznaniu się z recenzjami, ja nie znalazłam w tej książce irytującego pośpiechu, czy skakania po tematach, dla mnie to był świetnie spędzony czas na mądrej, dobrej książce, która też – co rzadkie – sprawiła że zaśmiałam się w głos podczas lektury.

Polecam gorąco!

"Traktat o szczęściu" - Jean d'Ormesson


Jesteśmy na ziemi po to, by kochać, być szczęśliwymi, pływać w morzu, spacerować po lesie. Być może nawet po to, by dokonywać wielkich rzeczy lub rozkoszować się pięknem.

Ta książka odmieni Twoje życie, tak jak odmieniła życie autora.

Traktat o szczęściu to wyjątkowy przewodnik po życiu. Jak postrzegać wszechświat, jak odnaleźć szczęście i radość, nauczyć się patrzeć na świat jako harmonię cierpienia i miłości, życia i śmierci, jak znaleźć spełnienie? Jean d'Ormesson odsłania przed nami tajemnice, które od zawsze były na wyciągnięcie ręki. Pisze o mądrości, tej istniejącej od wieków, przekazywanej z pokolenia na pokolenie, o której mówili wielcy myśliciele, Platon, św. Augustyn, Kant, Nietzsche. Prawdy ukryte w Koranie, Biblii, schowane w wielkich ideach, filozofii i odkryciach naukowych - jeśli się wie, jak je dostrzegać, jak je wykorzystać, można odmienić swoje życie.

Nie wiem, czy ta książka jest dobra ani czy zmieni, choćby odrobinę, czytelników. Na pewno zmieniła mnie. Wyleczyła z cierpień i zagubienia. Dała szczęście, pewien rodzaj zaufania i pokój. Przywróciła mi nadzieję.

Czym jest życie? Skąd przychodzimy? Dokąd zmierzamy? Czy to wszystko ma sens, skoro i tak pewnego dnia odejdziemy?
Najważniejsze pytania towarzyszą nam od zawsze. Jean d'Ormesson odpowiada na wiele z nich, z niektórych odpowiedzi rodzą się kolejne pytania, a te krok po kroku doprowadzają nas do prawdy o świecie, życiu, o nas samych. I do prawdy najprostszej, a zarazem najbardziej skomplikowanej - że szczęście nie jest chwilowym stanem euforii, ale sposobem myślenia o sobie i świecie.

Przestańcie biec. Zatrzymajcie się na chwilę. Poświęćcie dwie minuty na to, by się trochę zastanowić i odpowiedzieć choć na jedno spośród wielu pytań.

Autor żongluje ideą Boga, błądzi wokół tematu śmierci, medytuje długo nad tajemnicą czasu. Zachwyca się cudem małych rzeczy, prostych i zarazem nieskończenie złożonych, jak światło, życie czy myśl. To spojrzenie na rzeczywistość wypełnione miłością i spokojem, spojrzenie człowieka, który z pełną świadomością pisze: „Miałem szczęście. Przyszedłem na świat”.

Jak sam wszechświat, jak życie każdego z nas ta książką jest długim marzeniem.



Bywają książki które odciskają piętno na duszy i umyśle, stawiają pytania na które człowiek będzie chciał za wszelką cenę odpowiedzieć chociaż całkiem możliwe, że zajmie mu to całe życie. Taką książką jest „Traktat o szczęściu” coś co początkowo podejrzewałam o bycie płytką tekturką, kolejnym poradnikiem „jak być szczęśliwym”. Tymczasem dostałam książkę niezwykle głęboką, głęboką, ale przystępną, która nie wymaga bycia wszechstronnie wykształconym człowiekiem, ba! Geniuszem aby można było przeczytać i się zachwycić.
Cechą charakterystyczną, przynajmniej wielkich autorów jest pisane o sprawach ważnych, tak aby każdy to zrozumiał, aby każdego mogło poruszyć. Nie wiem czy znacie, dla mnie genialne kompleksowe opracowanie zagadnień z historii filozofii autorstwa profesora Tatarkiewicza, na pierwszym roku, nim nie zetknęłam się z tym podręcznikiem wydawało mi się, że filozofia jest jak czarna magia.
Ta książka dla mnie jest fenomenem na współczesnym rynku wydawniczym, bowiem jest tak kompleksową podróżą przez historię filozofii, nauki, a przy tym jest napisana tak przystępnie oraz porusza tyle tematów, że jestem pewna, ze każdy znajdzie coś dla siebie.
Ja nie odkładam tej książki na półkę, będzie leżała przy łóżku moim, tak abym mogła w razie potrzeby mieć ją pod ręką, czytać i mieć impuls do myślenia.
Traktat o szczęściu to opowieść dwóch narratorów, „nici Ariadny” i „marzenie Starca” nie jest wprost powiedziane kim oni SA każdy może to dowolnie interpretować, możemy wybrać im twarz, płeć wszystko w ten sposób jakbyśmy w pewien sposób uczestniczyli jeszcze bardziej w tej niesamowitej przygodzie.
Czym jest Traktat o szczęściu to, podsumowując, odpowiedź na odwieczne dążenie człowieka do wiedzy, być może nie wiedzy absolutnej, próba odpowiedzi na fundamentalne wątpliwości dręczące od zarania dzieją, a także i dziś człowieka.
Ja polecam absolutnie!



Książkę przeczytałam dzięki uprzejmości wydawnictwa ZNAK

piątek, 11 listopada 2011

„Projekt szczęście” - Gretchen Craft Rubin


Gretchen Rubin zrozumiała to pewnego deszczowego dnia i zdecydowała, że sama spróbuje odkryć tajemnicę szczęścia. Aby tego dokonać, wprowadziła w życie Projekt Szczęście. Postanowiła przez rok w każdym miesiącu skupiać się na określonej dziedzinie, takiej jak małżeństwo, praca, rodzicielstwo, samospełnienie. W styczniu, lutym, marcu… podejmowała nowe postanowienia: by okazywać dowody miłości, kłaść się wcześniej spać, prosić o pomoc, bawić się, nie myśleć o skutkach. Wnikliwie przetestowała największe mądrości świata, współczesne odkrycia naukowe oraz lekcje popkultury na temat tego, jak być szczęśliwym. Wszystko po to, aby do grudnia osiągnąć pełnię szczęścia… Projekt Szczęście zmienił życie Gretchen Rubin, pozwól, aby zmienił i Twoje! Książka Gretchen Rubin plasuje się pomiędzy Sztuką szczęścia Dalajlamy a Jedz, módl się, kochaj Elizabeth Gilbert. Wypełniona została różnorodnymi spostrzeżeniami psychologów, pisarzy, poetów i filozofów. Należy do lektur, do których wracamy bez końca w poszukiwaniu spełnienia marzenia o szczęściu. Sonja Lyubomirsky, autorka poradnika Wybierz szczęście Gretchen Rubin jest autorką kilku książek, niektóre z nich okazały się bestsellerami. Swoją karierę zaczynała w branży prawniczej, ale szybko zrozumiała, że zdecydowanie bardziej pociąga ją bycie pisarką. Wychowana w Kansas City, mieszka w Nowym Jorku z mężem i dwoma córkami


Na wstępie uprzedzę uważam, że nie ma uniwersalnych rozwiązań i z tego powodu takie książki są na pewno mi zbędne.
Autorka pewnego dnia dochodzi do wniosku, że mimo iż nic jej nie brakuje nie czuje się szczęśliwa postanawia wdrożyć roczny projekt i w każdym miesiącu postanawia ulepszyć, popracować nad daną dziedziną.
Sam pomysł projektu rozbitego na etapy jest dobry, u mnie skończyłoby się pewnie na tygodniu, tu wymagana jest konsekwencja i dokładne przeanalizowanie swojego życia na które mnie szkoda czasu. Autorka zaś wnikliwie analizuje swoje problemy, zastanawia się szuka rozwiązań również w wielu książkach, w wielu źródłach, prowadzi bloga i czytelnicy podsuwają jej często ważne pomysły jak można jeszcze ten projekt ulepszyć.
Według mnie książka jest za bardzo osobista jak na publikację na szerszą skalę. Już tłumacze o co mi chodzi. Autorka skupia się na swoich problemach, co jak najbardziej naturalne i jej rozwiązania są szalenie indywidualne, dlatego dla mnie ta książka traci sens, bo moim zdaniem stosując jej rozwiązania „odpowiednio” można sobie zaszkodzić, wiadomo każdy człowiek jest inny, ma inne potrzeby, inne problemy. Książki pokazujące, że można poprawić komfort psychiczny swej egzystencji są dla mnie bezcelowe, każdy wie że można i każdy spędza całe życie na poszukiwanie swojego środka, można sięgać po poradniki jak najbardziej i czerpać inspirację. Dla mnie jednak ta książka nie jest takim natchnieniem chociaż oczywiście zdaję sobie sprawę, że ktoś inny może to zupełnie inaczej odebrać.
Widziałam, że książka zbierała raczej pozytywne recenzje, moja na pewno nie jest zupełnie negatywna. Ja jestem sceptyczna jeśli chodzi o takie pozycje i swoje zdanie podtrzymuję. Wiem, że każdy z nas może zrealizować swój projekt szczęście i nie potrzebuje do tego tej książki, wierzę że droga do tego szczęścia jest w nas a nie przyjdzie z takiej czy innej lektury.
Chociaż książka jest wydana przepięknie, to jej treść mnie nużyła, łapałam się na tym że nie skupiam się na treści bo powtarzanie tego samego w kółko mnie usypia. Wzrok ślizgał się po literkach myśli uciekały, dlatego właśnie mimo wszystko jestem na nie.



Książkę przeczytałam dzięki wydawnictwu Nasza Księgarnia i portalowi Sztukater(czeka Was teraz deszcz recenzji z tego portalu, gdyż planuję się z nim rozstać i muszę po prostu rozliczyć się z recenzji)


Za to jutro obiecuję Wam recenzję książki która ruszyła mnie do żywego i filmu "Służące" a książka też była jak pamiętacie świetna :)
Więc w górę serca :D

poniedziałek, 7 listopada 2011

listopadowy stos

Formalnie, powtarzam, formalnie nie złamałam słowa jeśli chodzi o niekupowanie nowych książek, albowiem te które kupiłam , to zakupiu dokonałam przed daniem tego słowa.
Ale wierzcie mi teraz jestem bliska złamania słowa...
Bardzo bliska. Kusi mnie coś strasznie...


A to takie stosisko na listopad, mój ulubiony miesiąc swoją drogą ;)

niedziela, 6 listopada 2011

nerwowe biadolenie


Wiele można mi zarzucić, ale nie to, że jestem pedantką, otacza mnie nieustanny chaos i bałagan, ale jeśli chodzi o książki jestem drobiazgowa aż do przesady. Robię awantury i gryzę palce ze złości.
Śnię o regałach, ognioodpornych, zamykanych na szyfr i siedem zamków. Może wtedy ludzie nie grzebaliby w moich półkach jak kury w ziemi i nie sialiby bałaganu w moim uporządkowanym książkowym świecie.
W domu chyba nie było dawno awantury o ruszanie moich książek i przestawianie ich. Wszystkie moje nauki poszły w las....


Prawda, że Wy nie myślicie, że dziwaczę?

"Prototypy samolotów bojowych i zakłady lotnicze. Polska 1930-1939" - Edward Malak


Celem książki, obejmującej lata 1930?1939, jest jak najpełniejsze zrekonstruowanie poszczególnych etapów procesu tworzenia polskich samolotów bojowych, poczynając od planów, decyzji o przekazaniu projektu do realizacji, a na oblataniu, próbach, bądź skierowaniu do produkcji seryjnej kończąc. Nie chodzi o jak najdokładniejsze ukazanie dziejów każdego z samolotów. Istotniejsze jest poszukiwanie odpowiedzi na poniższe pytania: - czy przygotowywane samoloty odpowiadały potrzebom polskiej polityki obronnej? - czy postanowienia o ich budowie zapadały we właściwym czasie? - czy prawidłowo wytyczano kierunek rozwoju polskich konstrukcji? Jakby jednak procesów tych nie oceniać, pewnym pozostaje, że pod względem technicznym dopracowano się niesłychanych, fenomenalnych niekiedy osiągnięć, gdyż na skalę światowych mocarstw. Po raz pierwszy w skali dziejowej państwa polskiego.

Gdyby ktoś mnie zapytał dlaczego sięgnęłam po tą książkę nie wiedziałabym co odpowiedzieć. Interesuję się historią, ale nie maszynami. W muzeum Wojska Polskiego byłam dla towarzystwa i jakoś nie porywały mnie wystawione tam samoloty, czołgi itp. Książka jak mniemam skusiła mnie tylko dlatego, że rzut beretem od domu mam lotnisko wybudowane właśnie w czasach o których pisze autor, dziecko COP-u, a ja spędziłam na tym lotnisku bardzo dużo czasu. Jednak czytanie książki specjalistycznej, a taką ta właśnie jest wymaga znajomości, lub może co ważniejsze nawet, zainteresowania tematem.
Widać, że temat jest pasją autora, widać to zarówno po kierunku jego badań jak i sposobie napisania książki, jest ona dokładna, dopracowana. Idealna praca naukowa, natomiast jeśli chodzi o to czy to jest książka ot, tak do przeczytania, moim zdaniem zdecydowanie nie. To nie jest nawet książka dla pasjonatów lotnictwa, chyba że ta pasja łączy się z duszą historyka, wtedy faktycznie na pewno chwile spędzone na lekturze będą obfitowały w masę pozytywnych wrażeń.
Bo czym jest ta książka? To chronologiczny opis dziejów polskich sił powietrznych w okresie dwudziestolecia międzywojennego, etap za etapem możemy śledzić burzliwe i bez wątpienia trudne początki lotnictwa w Polsce dopiero odzyskującej niepodległość. I będziemy mogli do wybuchu drugiej wojny światowej obserwować losy lotnictwa, można prześledzić poglądy poszczególnych gabinetów na sprawę rozwoju lotnictwa, niemalże na bieżąco obserwować wprowadzanie do Polski nowych modeli samolotów.
Jak wspomniałam idealna praca naukowa, naukowca pasjonata dla laików nie wniesie nic szczególnego, może zainteresować i pobudzić do badania danej problematyki.

Ksiązkę przeczytałam dzięki uprzejmości instytutu Wydawniczego ERICA i portalowi Sztukater

"Inne okręty" - Romuald Pawlak


Wojna i honor, miłość i zdrada oraz niesamowite opisy walk to składowe wyjątkowej podróży w głąb alternatywnej historii upadku Imperium Inków!

Pierwsza próba podboju państwa Inków kończy się klęską. Francisco Pizarro pada w bitwie pod Saran, a konkwistadorzy zostają krwawo odparci. Nieliczni Europejczycy osiedli na wybrzeżu, ale Inkowie okazali się zdumiewająco odporni na pokusy zachodniej cywilizacji i próby nawracania.
Z Hiszpanii wyrusza potężna armada, by zniszczyć wrogów i rozstrzygnąć, kto będzie panował nad tą częścią Nowego Świata. Pedro de Manjarres, kapitan hiszpańskiej karaweli, ma szczególne powody, by się tej wojny obawiać. W jednym z inkaskich miast pozostawił swoją ukochaną, Indiankę Asarpay. Wojna może bezpowrotnie ich rozdzielić. Razem z armadą wyruszają rządni bogactw i przygód polscy szlachcice…



Czasami zdarza się, że sugerujemy się tytułem i oczekujemy od książki czegoś innego, nastawiamy się na jedno, otrzymujemy drugie. Znacie to uczucie? No właśnie. Ja tak miałam z książką „Inne okręty”, nie wiem dlaczego nastawiłam się na książkę która będzie swego rodzaju przewodnikiem po flocie wojennej. Przyznaję, nie przeczytałam opisu wydawcy, bo wtedy wiedziałabym czego oczekiwać. I pewnie oczekiwałabym jeszcze więcej.
Okres podbojów geograficznych Ameryki Środkowej to rzadki motyw, czy to w literaturze czy w filmie. O ile kilka filmów o tej tematyce mogłabym wymienić, natomiast jest to prawdopodobnie jedna z pierwszych książek, która nie jest traktatem naukowym a która zabiera mnie do nowego świata, abym była świadkiem wydarzeń, które na zawsze zmienią losy świata, teoretycznie w sposób Malo spektakularny, bez wybuchów, bez grzybów nuklearnych eksplozji, ale odbiją się echem w najdalszych zakątkach globy przecież. Dla mnie to już jest ogromny plus. Oryginalność, bo czasami mamy wrażenie że ostatnio chociażby zalewa nas fala wampirów, lub powieści których akcja dzieje się w średniowieczu, w Europie. A są inne miejsca, inne epoki które przecież warto poznać. Toteż gdy uświadomiłam sobie o czym ta książka opowiada byłam zachwycona, chociaż i pełna obaw gdyż nie jest to łatwy okres, proste wydarzenia. Wokół kolonizacji Nowego Świata wyrosło wiele legend, funkcjonuje wiele nieprawdziwych opinii i naprawdę trzeba mieć dużą wiedzę i sporą odwagę by się zmierzyć z tą tematyką.
Moim zdaniem autor doskonale się wywiązał z tego zadania, książka jest ciekawa wciągająca oraz co ważne jeśli chodzi o tak zwany pierwszy rzut oka, jest intrygująca, okładka przyciąga wzrok, kusi swoją prostotą i ową tajemniczą aurą. To tak przy okazji ostatnich dyskusji o okładkach.
Obiektywnie książka jest powieścią idealną, oryginalny temat poruszony w ciekawy sposób, ciekawe watki, wciągająca fabuła, wszystko to osadzone w bardzo interesującym okresie historycznym, tak now właśnie, ale ja mam ALE. Teraz czas na mój subiektywny osób, bo książka mimo tych wszystkich cech, które czynią ją dobrą receptą na spędzenie czasu mnie nie zachwyciła, nie sprawiła, że czytałam ją z wypiekami na twarzy, nie zżyłam się z bohaterami, obojętnie śledziłam ich losy. Bez cienia zaangażowania. Nie potrafię wytłumaczyć tego zjawiska. Po prostu nie zaskoczyły trybiki, nie zadziałała chemia. Na pewno zrobię jeszcze jedno podejście do tej książki, bo być może to kwestia złego okresu w moim życiu, ponieważ temat wart jest zgłębienia.


Książkę mogłam przeczytac dzięki Instytutowi Wydawniczemu ERICA i portalowi Sztukater