Strony

wtorek, 31 grudnia 2013

"Inferno" - Dan Brown

Światowej sławy specjalista od symboli, Robert Langdon budzi się na szpitalnym łóżku w zupełnie obcym miejscu. Nie pamięta, jak i dlaczego znalazł się w szpitalu. Nie potrafi też wyjaśnić, w jaki sposób wszedł w posiadanie tajemniczego przedmiotu, który znajduje we własnej marynarce. Czasu na rozmyślania nie ma niestety zbyt wiele. Ledwie na dobre odzyskuje przytomność, ktoś próbuje go zabić. W towarzystwie młodej lekarki Sienny Brooks Langdon opuszcza w pośpiechu szpital. Ścigany przez nieznanych wrogów przemierza uliczki Florencji, próbując odkryć powody niespodziewanego pościgu. Podąża śladem tajemniczych wskazówek ukrytych w słynnym poemacie Dantego… Czy jego wiedza o tajemnych sekretach, które skrywa historyczna fasada miasta wystarczy, by umknąć nieznanym oprawcom? Czy zdoła rozszyfrować zagadkę i uratować świat przed śmiertelnym zagrożeniem?





Rok, który zaczęłam recenzją super książki kończę opisując wrażenia po książce słabej i marnej.
Zapraszam Was na przeczytanie tekstu: „ Boska komedia, androny i drony”

Moja przygoda z Danem Brownem, tak jak wielu, wielu innych zaczęła się od lektury głośnej i kontrowersyjnej powieści „Kod Leonarda da Vinci”, byłam w LO, Mama sprezentowała mi tę książkę, a ja połknęłam ją w jedno popołudnie. Później przeczytała to połowa mojej klasy. Ba! Nawet mój Brat się skusił na powieści Browna. Później były „Anioły i demony”, a później – dzięki turebskiej bibliotece – wszystkie inne powieści.  Których treść zlewa mi się w jedno.
Premiera „Inferno” była jednym z głośniejszych literackich wydarzeń, a okładka tej powieści stała na wszystkich wystawach księgarni. Nie dało się tego przegapić. Szczerze – było mi szkoda pieniędzy na tę książkę. Dobrze bawiłam się na dwóch pierwszych powieściach. Później schematyczność, powtarzalność po prostu mnie nudziły. Uznałam, że przy całym sentymencie jaki mam do Dantego, nie wydam  pieniędzy na Browna. Przeczytam przy okazji. I mam swoją okazję. Dostałam audiobooka i kręcąc mak, ser i zagniatając ciasto „umilałam” sobie czas słuchając „Inferno” później spacerowałam z tym audiobookiem i robiłam na drutach. Wreszcie! Skończyłam I to najlepsze w tej książce i we wszystkim na świecie, że ma swój kres.

„Ty który wchodzisz, żegnaj się z nadzieją”

Robert Langdon, wybitny znawca symboli, profesor Harvardu budzi się w szpitalu z amnezją, nie wie jak znalazł się we Florencji. Nie wie po co tu jest. Nie ma za dużo czasu, aby się nad tym zastanawiać, bo dosyć szybko okazuje się, że ktoś na niego poluje. Dzięki pomocy lekarki Sienny Brooks udaje mu się zbiec ze szpitala. Zaszyty w marynarce tajemniczy walec, rzuca nieco światła na aferę w którą znów się wplątał. Tajemnica ta ma wiele wspólnego z czarną śmiercią, a kluczem do rozwiązania zagadki jest „Boska komedia” a konkretnie dantejskie piekło. Langdon musi się skoncentrować i użyć całej swojej wiedzy by ocalić świat(kto bogatemu zabroni) przed śmiercionośnym wirusem.

Obraz Botticellego
Wydaje mi się, że pomysł na powieść był świetny i gdyby kto inny to napisał wyszłaby z tego świetna książka sensacyjna, lub gdyby Brown złamał swój schemat. A tak wyszła nudna dłużyzna, którą gdy słuchałam w łóżku sprawiała, że usypiałam niezależnie od pory. Ba! Nawet chodząc z kijami prawie zasypiałam. Nie dlatego, że dzieje się mało, jak zwykle Brown serwuje nam jazdę kolejką górską, miejsca, fakty, poszukiwania, niebezpieczeństwo i tykający zegar, ale ponieważ wszystko to u niego już było, jest to tak przewidywalne, że aż nudne.
Przez czas jaki upłynął od dnia gdy przeczytałam „Kod” nabyłam nieco wiedzy i straciłam nieco naiwności, więc na treść, którą sprzedawał autor w książce patrzyłam krytycznie, nie brałam wszystkiego jako pewnik. Sporo informacji mogłam, ja taki laik, wyśmiać i obalić. Nie wspomnę też o tym, że postać Langdona nieco straciła w moich oczach. Nie jest już współczesnym Indiana Jonesem, ale facetem tak idealizowanym przez autora, że to aż boli. Że nie wspomnę o tym, że początek książki to głównie płacz Langdona za utraconym zegarkiem. Pal sześć utratę pamięci, ale nie ma zegarka. No litości. Jak na tak wybitnego profesora Langdon wie niewiele a rozwiązanie zagadek jest zasługa raczej jego znajomych, bo zna oczywiście wybitnych naukowców WSZĘDZIE.

Tak jak w poprzednich książkach wokół Da Vinci, czy Berniniego tutaj akcja toczy się wokół Boskiej Komedii, nawiązania do tego dzieła spotkamy na każdym kroku. Tak jak w poprzednich powieściach Langdonowi towarzyszyć będzie piękna i inteligentna kobieta. Tak jak wcześniej rozwiązanie ma być szokiem i niespodzianką. Moim zdaniem nie jest.

Cieszę się, że mam tę książkę za sobą. Nie zostanie ona na długo w pamięci. Zmarnowany potencjał.  Ot i tyle : /

Co do strony technicznej audiobooka nie mam zastrzeżeń. Czytał Jacek Rozenek, wczuwał się w rolę, starał się oddać emocje, które targają bohaterami. Głos ma przyjemny, dobrze się słuchało!

Podsumowanie - czyli coś się kończy

Wszyscy robią podsumowania minionego roku, taki urok 31 grudnia. Ja również nie chcę przed tym uciekać.
Przed chwilą zdjęłam z półek książki, które były dla mnie ważne w mijającym roku. Część z nich jest u ludzi, dobrem trzeba się dzielić. Wzięłam każdą z tych książek, pogłaskałam, powspominałam uczucia, które towarzyszyły mi podczas lektury, jak płakałam nad nimi, wzruszałam się, przeżywałam.

W roku 2012, wg LC przeczytałam 175 książek, rok 2013 przyniósł nieznaczny przyrost czytanych książek, bo przeczytałam 185. Dziwi mnie to bo, wydawało mi się, że czytam mniej, bo więcej, częściej wychodziłam do ludzi, zwiększyły się moje obowiązki zawodowe i nazwijmy to szumnie, naukowe. A jednak udało się! Czytałam ebooki i słuchałam audiobooków, ale przeważały papierowe, tradycyjne książki. 


Pobieżny rzut oka na ten stos, może wzbudzić u Was pytanie, według jakiego klucza wybierałam książki do tego stosu. A po prostu przeszłam po domu, rzuciłam okiem na półki i wybrałam te, na których oko mi się zatrzymywało, serce biło szybciej a do mnie wracały emocje. Te książki wciąż czuję. 

Więc, w odwróconej chronologii:


Aż tyle. Z tych książek nie jestem w stanie wybrać. Nie mogę tych książek przebrać, dokonać ostrzejszej selekcji. Patrząc na tę listę widzicie, że ten rok był wspaniały. Rok świetnych książek, śmiechu, płaczu, wzruszeń, przemyśleń!
Oby kolejny rok był jeszcze lepszy!

Pod tym linkiem, wszystkie przeczytane książki w roku 2013

Nie wiem czy pobiję czytelniczy rekord. Nie o rekordy zresztą chodzi. Mam wielkie plany na rok 2014, czytelnicze(filozofia), filmowe(jeden film tygodniowo). Mam też plany prywatne, ale o tym napiszę więcej na drugim blogu. Jeszcze dziś.


Życzę Wam, aby ten rok był lepszy od 2013, bądźcie szczęśliwi, chwytajcie życie i dobre książki : )

poniedziałek, 30 grudnia 2013

"Sposób na teściową" - Monster-in-Law 2005

Nieszczęśliwa w miłości, piękna Charlotte Charlie Cantilini wreszcie spotkała mężczyznę swoich marzeń, doktora Kevina Fieldsa. Na swojej drodze napotyka tylko jeden problem - jego matkę. Apodyktyczna i kontrolująca wszystko, nie do wytrzymania, zmienna Viola Fields. Strach o to, że straci syna zaczyna odbijać się na jej karierze, toteż postanawia rozbić szczęśliwą parę stając się najgorsza na świecie teściową. Pomocą Violi w zwariowanych intrygach jest jej asystentka, Ruby. Rękawica zostaje rzucona, kiedy Charlie wreszcie decyduje się na walkę z teściową, i wygląda na to, że Viola spotkała wreszcie godnego przeciwnika.


 Jeszcze trwa rok 2013 ale powzięłam kilka planów na rok 2014, mało tego zaczęłam je realizować. Jednym z postanowień jest oglądanie filmów, częściej – kosztem powtórek moich ukochanych produkcji i wałkowaniem seriali do oporu. Niniejszym rozciągnęłam akcję 52 na filmy. I jeden film tygodniowo wydaje się posunięciem roztropnym, książki nie ucierpią, mój wolny czas też zastraszająco się nie skupi, a ja się odchamię. I wrócę też do bolly.

Młodzi, zakochani i dekoracyjni
Wczoraj miałam dylemat, co wybrać. Do wyboru miałam jeszcze produkcję bolly, ale że wróciłam późno ze spaceru, to na bolly czasu nie było. Wybrałam więc film o problematyce ponadczasowej, dotyczący wielu kobiet, jak świat stary i szeroki. Konflikt synowa-teściowa jest stary jak świat, to źródło dowcipów i ogromnych stresów. Nie ma chyba kobiety, której nie stresuje spotkanie z matką wybranka.  Postanowiłam czerpać inspirację jak poradzić sobie z takim problemem.  Oczywiście z przymrużeniem oka ;-)  film jest komedią i przede wszystkim chciałam się dobrze bawić.

Film opisany jako komedia romantyczna, tego romansu jest bardzo niewiele. Otóż imająca się  różnych prac Charlie poznaje rycerza w lśniącej zbroi, genialnego chirurga Kevina, rodzi się pomiędzy nimi uczucie przy minimum perturbacji, bo jednak to nie ich związek jest głównym wątkiem filmu. Zakochują się i błyskawicznie dochodzą do wniosku, że chcą razem mieszkać i dzielić życie. Mniej więcej w tym samym czasie, matka Kevina – Viola, dowiaduje się, że jej kariera(słynnej prezenterki) dobiega końca, dostaje szału i trafia do wariatkowa. Po paru miesiącach wychodzi ze szpitala i dowiaduje się, że synuś, teraz centrum jej świata znalazł sobie kobietę, która zajmie jej miejsce.  Na dodatek Charlie nie jest córką króla, ani dziedziczką Rockefellera, tylko zwykłą dziewczyną. Z tym Viola się nie może pogodzić. Rozpoczyna realizację genialnego planu wykurzenia Charlie z życia syna.

już wiemy kto ukradł napój młodości.!

Wanda Sykes 0 asystentka Violi
Ten film należy do dwóch osób. Po pierwsze, większość scen kradnie świetna Jane Fonda, piękna, czarująca, nawet będąc geniuszem zła, pokazuje taką klasę, że klękajcie narody. Nie szarżuje, nie popisuje się, gra jak z nut. Przy niej ginie Jennifer Lopez, która po prostu kolejny raz gra to samo, milutką, słodką panienkę. Fonda rządzi. Pola dotrzymuje jej Wanda Sykes, która wciela się w postać Ruby, cierpliwej, sarkastycznej asystentki Violet, dzięki tym dwóm paniom film jest po prostu śmieszny.  Pozostali aktorzy robią za przyzwoite tło. Ani ich historie, ani kreacje aktorskie nie wbijają się w pamięć.

Ten film możemy potraktować na dwa sposoby: tylko i wyłącznie jako rozrywkę, czyli idziemy, oczekujemy przeciętnych lotów filmu na którym zapomnimy o zmęczeniu i przygotujemy się na spokojny sen. Wtedy się pośmiejemy, bo naprawdę Jane Fonda świetną aktorką jest i sceny w których występuje są zabawne.  Wiec po prostu dobrze się bawimy i pośmiejemy się z przewidywalnych scen, bohaterów, którzy się drą, histeryzują, straszą i knują intrygę godną KGB.  Można też oczekiwać od tego filmu fabuły, treści i dobrej gry aktorskiej. Wtedy zawiedziemy się po całej linii. Jak wspomniałam, film jest przewidywalny, płytki z raczej słabą grą aktorską. Naprawdę – szału nie ma.  
No, ale to komedia a nie dramat psychologiczny „Jak wytrzymać z teściową”. Na pewno da się oglądnąć, ja pomimo iż byłam po kilkukilometrowym spacerze nie usnęłam, pośmiałam się i nawet nieźle się bawiłam.

Powtarzalna i nijaka Lopez



Ani, szczególnie piękny, ani aktorsko bez szału
Opis, plakat i zdjęcia - tradycyjnie filmweb 

niedziela, 29 grudnia 2013

"Sokrates" - Ryszard Legutko

„Napisanie książki o Sokratesie — pisze Ryszard Legutko — jest dla historyka filozofii tym, czym dla aktora zagranie Hamleta — wielką pokusą oraz życiowym wyzwaniem”. Książka niniejsza to owoc dwudziestoletniej pracy interpretacyjnej autora, ciągłych powrotów do lektur Platona, Ksenofonta, Arystofanesa, Arystotelesa, Plutarcha i innych piszących o Sokratesie. Jego filozofia zawiera wiele składników niejasnych, rodzących sporne interpretacje. Do wszystkich lub niemal wszystkich kwestii spornych autor starał się w swej pracy odnieść: „Historycy filozofii od dawna mówili o myśli Sokratejskiej, że jest pełna paradoksów. Lecz takie określenie jest dopiero postawieniem problemu, nie zaś jego rozstrzygnięciem. Czy paradoksy Sokratejskie dadzą się wyjaśnić i rozwiązać? Odpowiedzi na to pytanie będzie poświęcona niniejsza książka”



Tatarkiewicz i Legutko - o Sokratesie
 Za moich czasów mówiło się, że człowiek uczy się całe życie – z wyjątkiem lat szkolnych. Nie wiem czy to powiedzenie nadal funkcjonuje. Ja doceniam jego aktualność, za każdym razem gdy czytam książkę, która udowadnia mi jak uboga była wiedza, którą posiadłam w czasie szkolnej edukacji. Może nie tyle uboga, co niewystarczająca. Żałuję też straconego czasu, bo przecież tyle mogłabym wiedzieć, gdybym tylko w odpowiednim czasie drążyła, a nie brała, to czego uczono mnie w szkole za pewnik i wyczerpanie tematu. Dziś chcę się podzielić z Wami moim najnowszym olśnieniem, wrażeniami po lekturze „Sokratesa”, książki wybitnej, wspaniałej, może nawet monumentalnej.



czytamy i oblepiamy
Kim był Sokrates wie chyba najmniej rozgarnięty człowiek. Sokrates to sztandar greckiej, antycznej filozofii, paradoksalnie – jak dowiemy się z lektury – jego istnienie poddawane było w wątpliwość. Ręka do góry, komu mówiono o tym w szkole. Pojawiały się głosy, że Sokrates, jako taki, został wykreowany przez Platona. Analiza źródeł wskazuje się potwierdzać bytowanie Sokratesa i jego dosyć wyraźne poglądy, usystematyzowane, poparte metodą predestynujące go do miana filozofa, twórcy systemu i przede wszystko – co jasne dla nas współczesnych, a niekoniecznie oczywiste, dla starożytnych ateńczyków – wyraźnie oddzielić można Sokratesa od sofistów.  Oczywiście aby wyodrębnić poglądy Sokratesa, od poglądów tych, którzy o nim pisali, relacjonowali jego działalność, należy wykonać tytaniczną pracę, której właściwego rezultatu nigdy nie będziemy pewni. Ot paradoks, filozof który nade wszystko cenił wiedzę jako cnotę nie może zostać dostatecznie poznany z powodu braku  źródeł pozwalających nam uzyskać pełną wiedzę. Pewnie Sokratesa by to rozbawiło, sam też przecież celował w ironię!

:)
Na początku profesor Legutko przybliża nam postać filozofa, wyodrębnia postać filozofa z utworów napisanych przez antycznych autorów, którzy w swoich dziełach przedstawiali postać Sokratesa i jego poglądy. Autor wyjaśnia kontekst, wyjaśnia dlaczego wybiera, takie a nie inne dzieła. Naprawdę bardzo solidny wstęp, który dla człowieka nieobeznanego z antykiem, z grecką filozofią, jest trudną przeprawą, ale pouczającą i zachęcającą do wnikliwszych badań nad literaturą antycznej greki. Ja dodatkowo posiłkowałam się jeszcze rozdziałem o Sokratesie z „Historii filozofii” autorstwa prof. Tatarkiewicza. Pozwoliło mi przystąpić do lektury „Sokratesa” z jakimiś wiadomościami, ogólnymi, ale usystematyzowanymi, żebym nie czułą się jak dyletantka. Och w jakim błędzie byłam.  Czy coś mogłoby mnie przygotować do zmierzenia się z autorem podczas lektury? Hmmm doktorat z filozofii? Kilkanaście lat poświęcone zgłębianiu życia i poglądów Sokratesa?  Weszłam więc w tę książkę nieświadoma i głupia, wyszłam – trochę mądrzejsza! A wracać będę do niej na pewno!

ciężka, duża - ćwiczy umysł i mięśnie
To niezwykle drobiazgowe i wnikliwe rozważania poświęcone filozofii Sokratesa, na czynniki pierwsze rozebrane są wszystkie jego poglądy i metody, wszystko jest krytycznie analizowane i krok po kroku interpretowane. Z tej książki wyłania się skrupulatny naukowiec, który z pasją i miłością oddaje się pracy nad zbadaniem wielkiego filozofa. Prof. Legutko nie ogranicza się do odtwórczego przytoczenia poglądów Sokratesa, nie ogranicza się do przytoczenia tego co o nim napisano, ale sam rozważa, wnika szuka właściwych interpretacji, dla mnie obserwowanie tego procesu dedukcyjnego, który doprowadza do udowodnienia tezy, było fascynującym doświadczeniem.

Ta wnikliwość, dokładność, wyczerpywanie tematu, dla mnie było genialną sprawą. Wspominałam Wam, że uczestniczyłam w kursie z historii filozofii, ale tam tylko rozszerzono moją, dosyć podstawową wiedzę wyniesioną z liceum i opanowaną w stopniu pozwalającym zdać rozszerzoną maturę z polskiego. Tak jak na polskim w liceum, tak i na studiach nikt nie stawiał pytań nie poddawał w wątpliwość. Padały hasła, których nikt nie tłumaczył, nie krytykował, nie wytykał błędów.
Pewnie Wam też wlano do głowy, że Sokrates to intelektualizm etyczny, to wiedza jako największa cnota, to koniec z relatywizmem, to metody: elenktyczna i majeutyczna, ale co te pojęcia tak naprawdę znaczą, czy są logiczne, czy zachowanie, słowa Sokratesa potwierdzają taki sposób określania sposobu w jaki uprawiał filozofię?  Nie! Trzeba było wbić do głowy i zapamiętać.
Podobnie sprawa ma się ze słynnym i powtarzanym tak często zdaniem „wiem, że nic nie wiem”, bez przeczytania tej książki nie wiedziałabym jakie reperkusje ma takie stwierdzenie.

Ta książka jest dla mnie filozoficznym odkryciem! Ale…
Nie oszukujmy się nie jest to książka dla każdego. Nie chcę robić z siebie córki Einsteina, ale aby zanurzyć się w wywody prof. Legutki trzeba być człowiekiem oczytanym i dysponującym sporym zasobem słownictwa branżowego a także dobrym słownikiem. Nie wstydzę się przyznać, że sięgałam do słownika, aby sprawdzić co niektóre słowa znaczą, chociaż większość da się wydedukować z kontekstu zdania. Dla mnie, jako osoby, która nie włada greką, ani starożytną, ani współczesną, a greckie litery zna tylko o tyle, o ile(czyli te które widnieją na Paschale oraz te których używałam w szkole), to domyślanie się brzmienia słów zapisanych greckim alfabetem, było jako odczytywanie hieroglifów, przed odnalezieniem kamienia z Rosetty. Zdaję sobie sprawę, że prof. Legutko to nie domorosły filozof i nie pisał tej książki jako gratisu do Teletygodnia. Adresatami tej książki są nie tylko ludzie zainteresowani filozofią, ale posiadający już jakąś wiedzę, umiejętność poruszania się po świecie filozofii, dysponujący odpowiednim zasobem słów.
Powiedziałabym, że ta książka to wyższy poziom wtajemniczenia, dla osób, które zaczynają przygodę z filozofią – stanowczo odradzam.  Mnie zachwyciła, ale ja jestem dziwna(powie Wam to każdy z moich znajomych i członków rodziny).  Marzę o przeczytaniu kolejnych książek prof. Legutki zwłaszcza komentarza do „Obrony Sokratesa”.

Polecam osobom zainteresowanym Sokratesem i filozofią. Zobaczycie, po prostu WOW!


W tak udany sposób zainaugurowałam Filozoficzne wyzwanie
1/12

piątek, 27 grudnia 2013

"Hobbit: Pustkowie Smauga" - The Hobbit: The Desolation of Smaug 2013

Po przejściu przez Góry Mgliste, pokonaniu króla goblinów i ucieczce przed wargami Bilbo Baggins (Martin Freeman), Gandalf Szary (Ian McKellen) oraz kompania trzynastu krasnoludów na czele z Thorinem Dębową Tarczą (Richard Armitage) wyruszają w dalszą drogę ku Samotnej Górze. Wspólnie kontynuują niezwykłą podróż, odwiedzają dom Beorna (Mikael Persbrandt), przemierzają Mroczną Puszczę, a za pomocą beczek udaje się im uwolnić z elfiej niewoli. Docierają do Esgaroth, a stąd już niedaleko do Ereboru, gdzie wewnątrz krasnoludzkiej twierdzy budzi się ze snu największy smok tych czasów, Smaug (Benedict Cumberbatch).


Jestem wierną wyznawczynią Tolkiena, „Hobbita” czytałam dziesięć lat temu – podobał mi się. Teraz wróciłam właśnie z seansu „Pustkowia Smauga”. Gdy piszę te słowa, z głośników płynie soundtrack, jak zwykle – w wykonaniu tego kompozytora świetny. W kinie – jeszcze lepszy. Książkę muszę sobie powtórzyć. Chociaż teraz nieco straciłam motywację, bo ciężko znaleźć u mnie zachwyt, chociaż przeważają pozytywne emocje. Byłam na 2D i napisach – kilka słów wyjaśnienia. Jako nosiciel okularów nie lubię zakładać tych od 3D. Po drugie widziałam dwa filmy w 3d, żaden mnie nie zachwycił efektami, chociaż Hobbit już – widać – był kręcony z myślą o tych efektach, żałowałam kilka razy, że nie widzę tego w 3D(może jednak wybiorę się raz jeszcze?). Wersja z napisami  to oczywista oczywistość, dubbingować Rysia? Sherlocka? Imposible. Dzięki nieobecności idiotycznego dubbingu napawałam się brzemieniem głosy, cudownym akcentem. Polecam napisy. Jak dubbing to tylko w bajkach.

Krótko o fabule. Gromada krasnoludów pod wodzę Rysia, tfu! Thorina Dębowej Tarczy konsekwentnie zmierza do Samotnej Góry, dawnej stolicy krasnoludów, którą ongiś zajął bezlitosny smok Smaug. Krasnoludy zostały natchnione do tej wędrówki przez pierwszego Mąciwodę Śródziemia czyli Gandalfa, który dokooptował im jeszcze włamywacza – hobbita Bilba, który jak rasowa kobita po drodze tak zakręcił stworem Gollumem, że wydębił od niego obrączkę, tfu Pierścień. Całą kompanię ściga gromada orków, dowodzona, przez Obrzydliwego i plugawego orka, wyróżniającego się protezą ramienia ukradzioną podwórkowemu bałwanowi(stracił rękę w walce i dlatego ściga Thorina i nie darzy sympatią innych krasnoludów) mniej więcej w połowie filmu zostaje odwołany do Dol Guldur(oplecione cierniami – pozostałość po scenografii ze Śpiącej Królewny – zamczysko, mroczne, niebezpieczne, tchnące grozą, tajemnicą i kłopotami), a że krasnoludom nie chce ów ork odpuścić to wysyła pobratymca z bielmem na oku(czyżby fascynacja Panem Zagłobą?). Krasnoludy mają w swojej misji pod górę bo dybią na nich orki, nie przepadają za nimi Elfy(krasnoludy też nie zakładają elfiego fanklubu) a u celu podróży czeka na nich smok. Ogólnie –przekichane.

Tak w zarysie wygląda fabułą tej części. Hobbit w zamierzeniu miał być książką dla dzieci i młodzieży i to w
Richard Armitage - Thorin Dębowa Tarcza
czasach Tolkiena, gdy te grupy wiekowe były bardziej niewinne niż obecna młodzież. Nie wiem jednak co kierowało rodzicami, którzy brali maluchów do kina. Serio, obok mnie siedziała kobieta z dziesięciolatkiem(na oko),  ja nie zabrałbym na ten film dziecka. Może moje piętnastoletnie, prawie szesnastoletnie bym wzięła, ale nie dzieciarnię z podstawówki.  Ja sama siedziałam wciśnięta w fotel gdy po ekranie biegały gigantyczne pająki, ale ja mam arachnofobię, ale obrzydliwe orki, padające po odcięciu głowy to według mnie nie jest widok dla dzieci, chociaż może to dziwactwo z mojej strony.  Serio! Nie bierzcie dzieci na ten film.

Spotkałam się z zarzutem, że film jest nudny. O nie, nudny to on na pewno nie jest. Ciągle się coś dzieje, coś co niekoniecznie ma coś wspólnego z duchem Tolkiena, bowiem próżno szukać atmosfery z Władcy, oczywiście sam Hobbit jest powieścią gatunkowo inną, mniej w nim(o ile pamiętam, a pamiętam niewiele) mitologii, tego całego misternie skonstruowanego świata i systemu. To przygodowa powiastka, więc z definicji – dzieje się sporo. Każdy wątek ma swoją dawkę dynamiki, która nie pozwala się nudzić. Jest też humor, chociaż dosyć  toporny to są sceny które mają rozbawić najgłupszego, nawet widza. Mnie niekoniecznie bawiły, nie dlatego że mam swój humor za tak wysublimowany, ale wyrosłam chyba z okresu gdy roześmieję się w głos z pościgu Legolasa za orkami, gdy ten mknie po głowach krasnoludów i wykonuje niezwykłe akrobacje a krasnoludy kwitują to oburzonymi minami(analogia do Gimlego?). Tak, jest Legolas, Orlando Bloom starzeje się, jak wszyscy, a charakteryzatorzy dali przy tej postaci z siebie wiele, w efekcie tego Elf wygląda jakby przysnął na solarium i źle dobrał szkła kontaktowe. Owszem i we Władcy Legolas nie wyglądał naturalnie, ale tutaj bije na głowę swoją, chronologicznie, późniejszą postać.  Mamy w tej części okazję bliżej poznać ojca Legolasa, nie wiem jak Wy, nie zapałałam sympatią do tej postaci. Nie da się go lubić, jest antypatyczny, taki elfi Saruman, trochę ; ).  Jedyny elf którego po prostu nie da się lubić, wyniosły, zimny – co świetnie koresponduje z jego fizys-  nie pamiętam jaki był u Tolkiena, ale z tolkienowskich, elfich cech nie można odmówić mu dumy. To na pewno.
przepiękna wizualnie scena!

Jest też krytykowany romans, a jakże, współczesny film bez wątku miłosnego? Nigdy! Więc jest elfka w której kocha się Legolas, ale ona zapałała sympatią, odwzajemnioną do krasnoluda. No zobaczymy jak to się rozwinie.
Mnie niezmiennie najbardziej fascynuje wątek z Dol Guldur, od pierwszej części, w „Pustkowiu” nieco się wyjaśnia, ale dużo zostaje tajemnicy i potencjału na końcówkę. Podobały mi się sceny z Dol Guldur z Gandalfem, oczywiście nie mogę uciec od skojarzeń z pewnymi scenami z Władcy, ale o tym chyba później. Podobał mi się wątek ze światłem zwyciężającym ciemność, tak cudnie mi się wpasował w bożonarodzeniowy klimat. To było takie tolkienowskie.
Ostatni zarzut jaki mam do tego filmu, to że miałam wrażenie iż jest pociachany, że wątki nie są częścią jednej całości, ale istnieją niezależnie. Więc jest wędrówka przez puszczę, Dol Guldur, Miasto na Wodzie i Góra. Nie umiem tego jeszcze opisać, ale nie miałam wrażenia, że film jest integralną całością. Może ktoś kto widział, lepiej to określi, jeśli też miał podobną wątpliwość.

Ian McKellen - Gandalf
Oczywiście nie da się uciec od skojarzeń z  filmową trylogią o Władcy Pierścieni, widać rękę tego samego reżysera, podobne pomysły, rozwiązania. Czy to przeszkadza? Na dłuższą metę mnie nie przeszkadzało. Aż tak bardzo.

Czy przeto odradzam seans? Absolutnie nie! Po pierwsze Jacksona powinno się oglądać tylko na ogromnym ekranie w super jakości. Bo zdjęcia to mistrzostwo. Wielokrotnie dech mi zapierało. Czy to widok Bilba wyzierającego przez Mroczną Puszczę, czy pejzaż z Samotną Górą, czy lasy, czy… ach! 

To trzeba zobaczyć! Tak samo widok Richarda Armitage w tym formacie wbija się w pamięć i w duszę(kocham go jak Alana Rickmana!), tak samo smok mówiący głosem Benedicta Cumberbatcha – cudo. Do tego współgrająca z filmem muzyka.  Warte to wszystko każdych pieniędzy.
Lee  Pace - Król Thranduil


Jako fanka Tolkiena raduję się, że poszłam na ten film, pomimo pewnych wad, rozczarowań, niedosytów spędziłam wspaniały czas w kinie. I nawet rozważam, czy nie wybrać się znowu.











Zdjęcia, plakat i opis ze strony Filmwebu

Są rzeczy na niebie i na ziemi, o których się filozofom nie śniło


Coraz częściej mi się marzy skompletowanie porządnej filozoficznej biblioteczki. Marzy mi się też poznawanie filozofów ze źródeł, a nie tylko z opracowań teoretycznych(których swoją drogą niewiele czytam). Nie ukrywam, że moja miłość do filozofii rozpoczęła się na studiach. Na pierwszym roku musiałam zaliczyć kurs Historii filozofii, biblią w tym temacie były trzy tomy prof. Tatarkiewicza, który będzie stanowił mój punkt wyjścia. 
Przez następne 12 miesięcy, chciałabym przeczytać 12 dzieł wielkich filozofów, ale również jakieś opracowania. Czuję, że moja wiedza jest uboga. Nieco tylko większa niż była na I roku, a może nawet i to nie, bo przecież przez tyle lat z głowy mi sporo uleciało.

Dokładnie w 2006 roku tuż przed Bożym Narodzeniem, nabyłam, widoczne na pierwszym zdjęciu w bannerze tomy Tatarkiewicza, tom pierwszy jest nieobecny, gdyż leży przy Maminym łóżku i woła, aby Matkosia nadrobiła filozoficzne braki i mogła pojąć o czym rozprawia Jej córka, po dłuższym rozmyślaniu. 

Moja lista do przeczytania
"Sokrates" - Ryszard Legutko(opracowanie i specyficzna biografia filozofa)
"Mowy" - Cyceron(kocham tego faceta)
"Myśli" - Pascal
"Wyznania" św. Augustyn
"Obrona Sokratesa" - Platon
"Tako rzecze Zaratustra" - Nietzsche
"Zasady filozofii prawa" - Hegel
"Jak błądzić skutecznie Prof. Zbigniew Mikołejko w rozmowie z Dorotą Kowalską"
"O religii" - Schopenhauer
"Dialogi" - Konfucjusz
"Religia w obrębie samego rozumu" - Kant
"O szczęściu" - Tatarkiewicz

Nie wszystkie te książki mam, więc sporo zależy od tego co uda mi się zdobyć. To taki plan minimum. Zobaczymy czy uda się zdobyć coś więcej... Jak mój kolega z liceum stwierdził filozofem się jest, a nie się to studiuje. Ja nie rozszczę sobie pretensji do miana filozofki, ale w poszukiwaniu swojej drogi, chcę mieć świadomość tego, co ludzie przede mną wymyślili jako odpowiedzi na nurtujące ludzkość pytania.

Zachęcam Was do dołączenia się, nie trzeba wklejać bannerków, ani nic w tym stylu. Chciałabym, aby to wyzwanie wzbudziło w kimś refleksję, odczarowało filozofię, postrzeganą jako nudny bełkot i rozmyślania nad amforą wina, ludzi, którzy nie mają nic lepszego do roboty.
Dla mnie filozofia to piękno, to odwieczne poszukiwanie, odpowiedź na krzyk duszy szukającej sensu w życiu!

Wracam do Sokratesa... zanim się udam na seans Hobbita(mamy już zaklepane bilety :)) ) coś poczytam.

czwartek, 26 grudnia 2013

"Miejsce dla każdego. Opowieść o świętości Jana Pawła II" - Mieczysław Mokrzycki, Brygida Grysiak


Po bestsellerowym "Najbardziej lubił wtorki" – książce o codziennym życiu papieża Jana Pawła II, arcybiskup Mieczysław Mokrzycki opowiada Brygidzie Grysiak o tym, co działo się w papieskich apartamentach, kiedy nie było w nich gości, a przy stole zasiadali sami domownicy. Dwa ważne momenty w roku: Boże Narodzenie i Wielkanoc, były czasem, kiedy w Watykanie pojawiał się mały kawałek Polski – z jej świątecznymi zwyczajami, śpiewami, opowieściami. Ta książka to opowieść o tym, jak Jan Paweł II przygotowywał się do tych dni. Czy odwiedzał go św. Mikołaj? Jakie potrawy pojawiały się na świątecznym stole? Obok opowieści lekkich, anegdotycznych, pojawiają się też sprawy poważne. Świadkowie ostatniego Wielkiego Tygodnia Jana Pawła II w przejmujący sposób opowiadają o tym, co działo się w papieskich apartamentach w ostatnim tygodniu życia Papieża. Wstrząsające relacje o bólu, cierpieniu, ale przede wszystkim o wielkiej cierpliwości, z jaką Jan Paweł II podchodził do tego, co działo się w tym czasie wokół niego, w zupełnie nowym świetle pokazuje czas, który dla wszystkich wierzących był szczególny. Swoim życiem napisał najpiękniejszą encyklikę – mówi abp Mokrzycki. Żadna inna encyklika nie przyprowadziła do Boga tylu ludzi.






Przypadek rządzi światem. Wczoraj gdy wróciłam z chałup, była dopiero północ, jakoś tak niezręcznie kłaść się spać o tej porze.  Jako, że Święta w pełni postanowiłąm wygrzebać coś ze stosu przy łóżku co ubogaciłoby mnie i nawiązało do tematyki, a na rozpoczęcie kryminału było za późno(„Tajemnica gwiazdkowego puddingu”), a inne książki leżały zagrzebane za głęboko(„Wyznania” św. Augustyna). Padło na książkę z Ojcem św. Janem Pawłem II. Po śmierci Papieża Polaka nastąpił wysyp- biografii, przeróżnych kwiatków, wszystko co wiązało się z Janem Pawłem II schodziło na pniu. Później chwila przerwy i beatyfikacja znów pobudziła rynek.  Zdziwiła mnie ta premiera, do kanonizacji jeszcze trochę czasu, nie wiedziałam z jakiej okazji wydaje się książkę o Papieżu, wszak rynek się nasycił. Nie czytałam opisów więc nie wiedziałam czego się spodziewać, kolejnych świadectw? Kwiatków? Bo tak krótka książeczka nie mogła rościć sobie pretensji do bycia biografią.  Kasiek był bardzo sceptyczny

Zaczął jednak czytać.
Pół godziny później zalewał się łzami. Dawno nie udało mi się tak trafić z lekturą. Książka jest idealna na Boże Narodzenie, na Adwent, na Wielki Post i na Wielkanoc. I chociaż zwykle nie zaczytuję się książkami o Janie Pawle II bo jeśli mam już coś przeczytać, wolę sięgnąć po Jego encyklikę, niż po kolejną książkę z serii humor z Papieżem w tle, to ta książka, „Miejsce dla każdego”, jest wyjątkowa.  
Zapewne gdybym zaczęła ją czytać w innym czasie mogłaby mnie tak nie poruszyć. Bo książka ta opowiada
o stosunku Jana Pawła II do świąt. O tym jak się przygotowywał do poszczególnych dni w roku liturgicznym, głównie chodzi o Boże Narodzenie i Wielkanoc, ale opisane, czy też wspomniane są dni związane z przygotowanie do tych dwóch najważniejszych świąt, a więc ósmy grudnia, Środa Popielcowa. To opis poszczególnych przedmiotów, zachowań, rytuałów, które składały się na świętowanie w Watykanie. Najobszerniej i na czasie zostały opisane święta Bożego Narodzenia.
Książka to wyjaśnienie znaczenia choinki, szopki, to opis roli jaką odgrywało dla Jana Pawła II wspólne kolędowanie. To nie jest kolejna książka w której chodzi o pochwalenie się, że znało się Papieża, to raczej podzielenie się tą atmosferą która panowała w Watykanie. W świecie gdzie liczą się tylko zakupy, kosztowne prezenty i rodzinna impreza, jakoś zatraca się właściwy sens Bożego Narodzenia.
Ta książka przypomina, że w tych szczególnych dniach chodzi o coś innego o miłość i uwagę, o oczekiwanie i radość. 
Według mnie nie da się przecenić tej książki, tak jak nie da się jej dobrze opowiedzieć, moim zdaniem trzeba sięgnąć i poczytać. Ja już mam co najmniej kilka osób, którym planuję zrobić spóźniony prezent właśnie z niej, lub poczekać do przyszłego roku.  Bo ta książka rozrzewnia, roztkliwia i wzrusza do łez. Przypomina o sensie Świąt o godnym ich przeżywaniu.


Warto sobie o tym przypomnieć. Prześwietna byłą to lektura. 

środa, 25 grudnia 2013

"Dziedzictwo na Bjorndal" - Trygve Gulbranssen

Jest początek XIX wieku, surowa przyroda wywiera ogromny wpływ na postawy bohaterów. Wychowanie i życie nauczyły ich takich zachowań, że w najważniejszych chwilach nie ulegają odruchom serca, nie potrafią okazywać uczuć. Dla mężczyzn najważniejszy jest las. Las, który chroni, żywi, a równocześnie jest bezstronnym słuchaczem ich myśli, radości, cierpień i bólu. Zimą, całkowicie otuleni śniegiem, owiani ostrym wiatrem, który wyje w szczelinach skalnych, hula, tańczy i śpiewa - nabierają sił; latem, kiedy krajobraz rozweselają osiki, jarzębiny i brzozy, które wyglądają zza gałęzi ciemnych drzew iglastych - marzą, podsumowują swoje życie, rozliczają się ze sobą.
Z każdej strony książki bije ciepło, szczęście, cierpienie lub tragedia. Przyroda splata się z losem ludzi. I ten las najważniejszy, przeklinany przez kobiety, bo zabiera im mężów, daje im jednak siłę, dzięki której mogą żyć w tych trudnych warunkach.
Bardzo dobra książka o życiu i szczęściu oraz trudnościach, jakie trzeba pokonać, aby być człowiekiem.
W dalszym tle wojna o panowanie nad Norwegią między Szwecją a Danią oraz czasy wojen napoleońskich.
Jest to druga część książki "A lasy wiecznie śpiewają" - obie stanowią całość i koniecznie czytanie trzeba zacząć od tej pierwszej.




Czytanie książek to okropny nałóg. Można chyba go porównać z alkoholizmem, z dobrą imprezą, gdy alkohol tak wchodzi do głowy, że przełamując słabość ciała, nie zważając na późną porę idziemy do nocnego sklepu, kupić jeszcze jedną dawkę. Tak czułam się ja wczoraj, właściwie dziś, gdy wracałam z Pasterki, jeszcze z dreszczami po odśpiewaniu „podnieś rękę Boże Dziecię.” Wiedziałam, że w domu, na łóżku czeka na mnie kontynuacja „A lasy wiecznie śpiewają”. Wróciłam i odpłynęłam, znowu podróż do Norwegii, znowu zarwałam noc, tak że Mama przychodziła rano do mnie pytać co się działo na Pasterce, że z Ojcem śpimy, że Ona się zastanawia czy jeszcze żyjemy. Nie wiem dlaczego Tata jest taki padnięty, ja po prostu do grubo po trzeciej czytałam. A co! Kto bogatemu zabroni. Warto! 



Wiecie dlaczego większość bajek i historii miłosnych kończy się ślubem, lub tuż przed ślubem? Bo później nie ma bajki, nie ma wielkich historii, jest proza życia, szarość dnia itp. Jeśli nie czytaliście „A lasy wiecznie śpiewają” to może opuśćcie na razie tę recenzję, bo raczej zdradza ona fabułę z pierwszego tomu. 



Pierwszy tom kończy się w momencie odkrycia o wzajemności uczucia. Adelajda dowiaduje się, że oto Dag jest w niej zakochany, a młody Dag uzyskuje zapewnienie o uczuciu Adelajdy. Zastanawiałam się o czym będzie traktował tom drugi. Czy będzie to słodka, lukrowana papka, która sprawia, że kutia jest mdła i woła o cukier? To byłoby bardzo nie w stylu skandynawskim. Drugi tom, jest taki jak pierwszy pełen surowych ludzi Północy, surowego, bezlitosnego klimatu, pięknej, ale niebezpiecznej przyrody i o życiu, fortunie co kołem się toczy i o tym, że największy dystans dzieli zawsze ludzi, którzy najbardziej się kochają. 



Ciężko mi pisać o „Dziedzictwie na Bjorndal”, bo ta książka jest nierozerwalnie związana z pierwszym tomem. Nie wiem czy jest ktoś kto po przeczytaniu I tomu powstrzyma się od sięgnięcia po następny. Nie sądzę, aby „Dziedzictwo” rozczarowało. Opowiada o czasach po ślubie Daga i Adelajdy, o trudnych czasach na dalekiej północy. Wojny Napoleona, toczone tak daleko wywierają bezpośredni wpływ na życie mieszkańców Norwegii, inflacja, problemy z aprowizacją, trzeba mieć silny charakter, żeby przeżyć, pozwalając godnie żyć ludziom, którzy są zależni od pana na Bjorndal. A starzejący się Ojciec Dag, coraz wyraźniej odczuwa swoje lata, dodatkowo pobłogosławiony bogactwem, zdaje się być przeklęty w życiu prywatnym. Jakby, mężczyźni z jego rodu nie mogli kochać i być szczęśliwi. Analogicznie do losów Adelajdy, która wyraźnie widzi los matki i babki i przypomina sobie rodzinne porzekadło, że kobiety z ich rodu, gdy pokochają mężczyznę, nie dane jest zaznać im z nim szczęścia, poślubiają innego i stają się przyczyną jego zguby. Czy taki los czeka Adelajdę, która początkowo ma wrażenie, że złapała Pana Boga za nogi, a wraz z upływem czasu dostrzega obojętność męża i to że nieubłaganie się od niej oddala?




Czytałam, a serce me przepełniał zachwyt, nad umiejętnością norweskiego autora, który tak wspaniale umiał oddać klimat. Umiał porwać czytelnika, chociaż to przecież powieść obyczajowa, ex definitione nie wyzwalająca adrenaliny, ale tchnąca takim przedziwnym spokojem, który przyciąga, sprawia, że chcemy zapaść się w tę historię, poznać dalsze losy bohaterów, a im bliżej do końca tym gorycz rozstania daje o sobie wyraźniej znać. 



Polecam, na świąteczne wylegiwanie – idealna. Smakuje wybornie z sernikiem i ciepłym łóżkiem :D Pełna mądrości, oszczędna opowieść i poszukiwaniu własnego miejsca i o tym, że nigdy nie można być pewnym, że to koniec poszukiwań i rozpacz i bezbrzeżne szczęście nie są wieczne.

wtorek, 24 grudnia 2013

Wesołych Świąt!!


Chciałabym życzyć, wszystkim, którzy odwiedzają tego bloga, bez względu na to czy znamy się osobiście, czy tylko łączy nas Sieć, aby ten Święty Czas był dla Was wyjątkowy. 
Oby Święta upłynęły w zdrowiu, radości i miłości, aby akumulatory naładowały się na cały rok!
Mam nadzieję, że spędzicie je w najlepszy dla Was sposób, ale żeby nie brakło Wam zwłaszcza w tych dniach, wiary, nadziei i miłości.

Bóg się rodzi! Radujmy się!!

poniedziałek, 23 grudnia 2013

"A lasy wiecznie śpiewają" - Trygve Gulbranssen

Walka z naturą...
Walka o miłość...
Walka o szacunek...
Na Północy trzeba umieć żyć!
W skutej lodem dziewiętnastowiecznej Norwegii ludzie mają twarde i dumne serca. Niełatwe życie regulowane jest przez rytm przyrody i wielowiekową tradycję szanowaną ponad wszystko. Czy ktoś stamtąd może pokochać miłością gorącą i szczerą, której nie złamią wichry losu?
Stary chłopski ród Björndal od lat słynie z męstwa i uporu, budząc strach i respekt pozostałych mieszkańców równiny. Zdobyte przez rodzinę bogactwo przyniosło władzę, ale sprowadziło też ludzką zawiść i zagrożenia, którym musi ona sprostać.
Nieodpuszczone grzechy z przeszłości nie dają spokoju. W tym surowym świecie członkowie rodziny muszą odnaleźć drogę do szczęścia i odkupienia nie tylko własnych win, ale także ich przodków.
Kultowa powieść skandynawska, która na długo zostaje w sercu! Przetłumaczona na trzydzieści języków, sfilmowana, sprzedana w ponad dwunastu milionach egzemplarzy.






Literatura skandynawska przeżywa w Polsce renesans. Wprawdzie największą popularnością cieszą się kryminały, bo do tych, Norwegia, Szwecja, mają wprost wymarzony klimat. Jednak bogata literatura północnych sąsiadów niesie nam również wspaniałe powieści obyczajowe. Kiedyś, dawno czytała „Krystynę córkę Lavransa”, najsłynniejszą opowieść dla panienek, która miała być wspaniałą opowieścią o miłości, rozgrywającą się wśród śniegów, lasów i skał. Książka nieco mnie znudziła… I sprawiła, że omijałam w bibliotece dział: „literatura skandynawska”. Aż w zapowiedziach pojawiła się książka o tytule jak z poematu. Dzięki Bogu, że wydawnictwa wznawiają klasykę, bo bez tych wznowień nie byłoby tych odkryć, nie byłoby tych zachwytów i olśnieni!


„A lasy wiecznie śpiewają” to podobno trylogia, w Polsce wydana w dwóch tomach. Ja dziś chciałabym opowiedzieć Wam o pierwszym opowiadaniu. Gdy zaczynałam czytać, zupełnie nie wiedziałam czego się spodziewać, przezornie nie czytałam recenzji, więc nawet nie wiedziałam o czym będzie ta powieść. Nie wiedziałam że czeka mnie zaczarowany czas, podróż do skutej lodem Skandynawii. Nigdy nie powiedziałabym, że mężczyzna potrafi napisać powieść tak chwytającą za serce, przy całej oszczędności słów, środków i formy!

Przenosimy się do Norwegii, do dziewiętnastego wieku, ale bez względu na czasy pewne rzeczy na Północy nie zmieniają się. Dziewicza puszcza, bezdroża, dzikie zwierzęta, o nieomylnych instynktach łowców skutecznie skracają życie zamieszkujących tereny gdzie życie jest trudne, surowe. Ludzie północy są hardzi, wszystkie nowinki docierają tu z opóźnieniem, tak dużym, że czasami wcale nie przychodzą. W majątku Björndal od wieków mieszkał jakiś Dag i Tore, rodowa tradycja. Gdy ich ojciec ginie z łap niedźwiedzia, również wpisując się w rodową tradycję, na gospodarce zostają dwaj bracia. Jeden żeni się, zakłada rodzinę, wydaje się, że młodszy – Dag, zostanie w cieniu, będzie krył się po lasach, polował i obserwował jak rozrasta się rodzina brata. Jeden nieszczęśliwy wypadek, jedna chwila, wystarczyła aby zmienić przyszłość, a może sprawiła, że ta przyszłość wskoczyła na właściwy tor? Gdy Tore z rodziną ginie pod lodem, Dag najpierw pogrąża się w rozpaczy, rozpaczy niezwykłej na Północy, gdzie wszystko co los zsyła przyjmuje się ze spokojem, którego pozazdrościć mogą stoicy. W tym samym czasie, ktoś inny tego samego dnia co Dag stracił wszystko i pogrążył się w samotności i beznadziei. Panna Teresa, która kiedyś wywarła pewne wrażenie na myśliwym z północy straciła ojca i jako stara panna, chociaż posażna, znalazła się poza nawiasem społeczeństwa. Otoczenie wyznaczyło jej rolę, prawie mniszki, opiekującej się siostrą, haftującej setny obrus i czekającej na śmierć. Zdesperowana panna postanawia wziąć los w swoje ręce, Tak zaczyna się właściwa historia, chociaż czy można tak powiedzieć? Nowy wątek raczej w dziejach Björndal, które trwa na skraju północnej puszczy, a zmiany się go nie imają, wszystko tam, ma odwieczny porządek i tradycję. Wszystko jest takie niezmienne w swej surowości. A wśród tych lasów i skał rozgrywają się wielkie dramaty, przyspiesza serce i płyną łzy. Dajcie się porwać tej historii!

Spotkałam się gdzieś z określeniem, że „A lasy wiecznie śpiewają” to norweski „Pan Tadeusz”, biorąc pod uwagę jak wiele osób ma alergię na naszą epopeję narodową, uważam, że jest to raczej antyreklama, jakkolwiek uważam „Pana Tadeusza” za świetną książkę i lubię do niej wracać, to sądzę, że norweska powieść jest o wiele lepsza. Chociaż są tam również, liczne opisy przyrody, Trygve Gulbranssen opisuje je w tak wspaniały sposób, że Adaś mógłby się od niego uczyć. Już pierwsze akapity dają nam przedsmak wspaniałej, uczty słownej, która nas czeka na kartach tej książką. Opisy, są tak plastyczne, tak sugestywne, że dosłownie zabierają nas do mroźnej Norwegii. Tych opisów się nie czyta, rozsmakowuje się w nich. Nie tylko przyroda, ale obyczaje, mieszkańców Norwegii są tak skrupulatnie oddane, że czytelnik ma wrażenie, że stąpa pośród bohaterów powieści.

"Być może zadaniem człowieka na ziemi jest przebijać się cierpliwie przez wszystkie niezrozumiałe sprawy i nigdy nie zwątpić. W taki sposób każdy osiągnie stopień dojrzałości odpowiadający jego siłom i zdolnościom, a osiągnięta dojrzałość jest rezultatem życia każdego człowieka. Jeden zachodzi daleko, drugi nie, ale istotą rzeczy jest to, czy każdy zrobił w tym względzie wszystko, co było w jego mocy." 

Bohaterowie, jak przystało na sagę rodzinną jest ich sporo, ale bez przesady. Można było się spodziewać, że zostaniemy zalani imionami i nazwiskami nie do wymówienia, co – nie oszukujmy się, polskiego czytelnika odrzuci. Tymczasem – błogosławione zaskoczenie, bohaterowie noszą „ludzkie imiona” i nie musiałam wertować co chwilę książki, aby przypomnieć sobie o kim autor pisze. Zresztą skonstruował tak swoich bohaterów, że zapadają w pamięć i w serce, stają się bytami realnymi, mającymi wady, ale wzbudzającymi szacunek i podziw, chociaż są też „czarne charaktery”, również – co dla mnie bardzo ważne – posiadające cechy, które ukazane w odpowiedniej chwili sprawiają, że czytelnik nie może wydać jednoznacznego sądu. Bohaterowie żyją, ewoluują, po prostu – są prawdziwi. Wzbudzają emocje! I to jest piękne!

"Śmierć jest wieczna, a życie trwa tak krótko" 

Płakałam na tej książce, ze smutku, szczęścia i wzruszenia. Bawił mnie, miejscami ironiczny humor autora. Jest to jedna z tych powieści, która zawiera w sobie gatunkowy mix, ale wszystko jest połączone z takim smakiem, równowagą, że czyta się jednym tchem. To powieść na wskroś skandynawska, w starym dobrym stylu, przesiąknięta protestancką moralnością, gdzie Bóg i zasady moralne są ważnym elementem życia, bo wyznaczają kierunek działań. Jest to powieść oszczędna, w słowa i w dialogi, doskonale wyważona. Nieprzegadana, pięknie opisana.


Cieszę się, że przede mną drugi tom, gdyby nie konieczność poczynienia świątecznych przygotowań, w dalszym ciągu siedziałabym w Norwegii. Ale idą święta – na marginesie, opis świąt w Björndal jest czarowny, mam zamiar wracać do tej książki przed Bożym Narodzeniem, co roku. Dla tych emocji i klimatu.


Dobrze, że jeszcze nie podsumowałam czytelniczego roku 2013, bo oto mam poważną kandydatkę książkową do odkrycia mijającego roku.


Polecam z całych sił!!!

sobota, 21 grudnia 2013

"Pamiątkowe rupiecie. Biografia Wisławy Szymborskiej" - Joanna Szczęsna, Anna Bikont

Pamiątkowe rupiecie są pierwszą pełną biografią Noblistki, gruntownie uzupełnioną w stosunku do wydania, które ukazało się po Nagrodzie Nobla. Autorki dopisały historię burzliwych i bujnych ostatnich piętnastu lat życia Poetki. Dotarły do wielu nieznanych dotąd szczegółów z jej życia, wzbogaciły niepublikowanymi nigdzie fotografiami. Portret niezwykłej bohaterki tej opowieści nabrał powagi i głębi, nie tracąc przy tym swej lekkości.
Śmierć Poetki zamknęła jakiś rozdział w historii polskiej literatury. Czytając tę fascynującą biografię, pełną anegdot i wierszy, opisów podróży i przyjaźni, możemy posmakować klimatu Epoki Szymborskiej.






pod obwolutą jest taka okładka :)
O ironio! Znam prozę Sienkiewicza, moje dzieciństwo upłynęło pod znakiem kultu Reymonta, którego uwielbia Mama, a Szymborską znam, znałam z portretów w pracowniach polonistycznych. Gdy polska poetka dostała Nobla, byłam żwawą dziewięciolatką i jakkolwiek pewnie oglądałam w TV uroczystość wręczenia jej słynnej nagrody, nie spędzało mi to snu z powiek, raczej się tym nie emocjonowałam. Później szkoła, skutecznie zniechęciła mnie do poezji, a analizowanie wierszy na polskim, do dziś śni mi się po nocach. Szymborską pocieszaliśmy się przed maturą, utyskując na kretyńskie klucze, w które nie trafiła sama autorka. Anegdota o Szymborskiej, która oblała maturę, analizując własny klucz, nieważne – prawdziwa, czy nie, była bolesnym żartem w ciemnych dniach stresu, tuż przed maturą z polskiego(zdałam! Nawet – o ile pamiętam – miałam na maturze wiersz Szymborskiej, ale na szczęście do wyboru był też inny temat ;-) ) Laureatka Nagrody Nobla z roku 1997(teraz już wszyscy wiedzą ile mam lat :P ) zmarła pierwszego lutego 2012, nastąpił wtedy wysyp książek Jej poświęconych, wznowiono tomiki poezji. Mój Matecznik zapałał chęcią posiadania pamiątkowych rupieci, pewnie ze względu na cenę – okładkowa: 49.90 – nadałaby się na prezent, ale Znak skusił promocją i nabyłam. 1,5 roku książka czekała na przeczytanie. W ramach akcji – czytamy to co zbiera kurz, sięgnęłam po nią i utonęłam… 

Wprawdzie cena może odstraszać, ale książka jest naprawdę rewelacyjnie wydana, twarda okładka, obwoluta, na obwolucie, śliczna, młoda, eteryczno-liczyryczna poetka, pod obwolutą, starsza Pani, na której czas wycisnął piętno, ale w oczach czai się chochlik i przekora oraz pokłady humoru. Niektórych przerazi objętość, ale spokojnie, tekstu do czytania(przeplatanego fotografiami) jest 367 stron, reszta to przypisy. Spróbuję Wam odpowiedzieć na odwieczne pytanie mola książkowego: czy warto przeczytać. 



świetne zdjęcia
Wisława Szymborska nie lubiła mówić o sobie z tego powodu, jej biografowie mieli li spory problem, jak pisać biografię bez faktów, bez dat? Dlatego to bardzo specyficzna biografia, jakby na poetkę patrzeć przez pryzmat jej wierszy, ludzi, którzy byli jej drodzy. Od pierwszego rozdziału jest to niezwykle klimatyczna opowieść, poznając rodziców poetki przenosimy się do międzywojennej Polski, do Zakopanego, Kórnika i w końcu do Krakowa z którym splecie się życie Wisławy Szymborskiej. Tam zastanie ją wojna i okupacja, tam doczeka wyzwolenia, tam będzie stawiała pierwsze kroki jako poetka. To w Krakowie pozna Miłosza na wieczorku poetyckim, tuż po wyzwoleniu. To w Krakowie zostanie wydany jej pierwszy wiersz, mało brakowało a zarzuciłaby pisanie. Sama przyznała, że gdyby nie wydano jej pierwszej próby poetyckiej, najprawdopodobniej pisałaby tylko prozę. Na szczęście tak się nie stało. Tak rozpoczęło się istnienie Wisławy Szymborskiej w świecie poezji. Życie, które nierozerwalnie splotło się ze słowem, humorem, Krakowem. Biografki Szymborskiej pokazują nam jej życie, przyjaciół, pasje jakim się oddawała. 

Nie znałam wcześniej poetki od tej strony, padłam ofiarą systemu edukacji, w szkole o Szymborskiej, czy
można odkryć świetne wiersze
dlatego, że śmiała mieć poczucie humoru, a może raczej dlatego, że w czasach PRL-u pisywała wiersze pochwalające komunizm i będące narzędziem propagandy komunistycznego sukcesu? Nie wiem, ale dzięki tej książce dowiedziałam się jak sympatyczną i fajną postacią byłą Szymborska, wiem też, dlaczego popierała ustrój. I chociaż ostatnie rozdziały pisane są z perspektywy sekretarza Szymborskiej, słynnego w owym czasie Michała Rusinka, tego od „witam”, za którym nie przepadam, to ciepła postać Wisławy Szymborskiej, świadomej swojej starości, przemijania sprawiają, że czyta się je równie dobre jak te z lat młodości poetki. Warte uwagi są te fragmenty o odbieraniu Nagrody Nobla i życiu „po Noblu”, wyłania się z nich obraz kobiety skromnej, zdziwionej tym całym hałasem, który nagle pojawił się dookoła niej. 



Dzięki tej biografii poznałam, lub przypomniałam sobie wiersze, na które warto zwrócić uwagę. 



Umrzeć - tego nie robi się kotu.
Bo co ma począć kot
w pustym mieszkaniu.
Wdrapywać się na ściany.
Ocierać między meblami.
Nic niby tu nie zmienione,
a jednak pozamieniane.
Niby nie przesunięte,
a jednak porozsuwane.
I wieczorami lampa już nie świeci.
Słychać kroki na schodach,
ale to nie te.
Ręka, co kładzie rybę na talerzyk,
także nie ta, co kładła.

Coś się tu nie zaczyna
w swojej zwykłej porze.
Coś się tu nie odbywa
jak powinno.
Ktoś tutaj był i był,
a potem nagle zniknął
i uporczywie go nie ma.

Do wszystkich szaf się zajrzało.
Przez półki przebiegło.
Wcisnęło się pod dywan i sprawdziło.
Nawet złamało zakaz
i rozrzuciło papiery.
Co więcej jest do zrobienia.
Spać i czekać.

Niech no on tylko wróci,
niech no się pokaże.
Już on się dowie,
że tak z kotem nie można.
Będzie się szło w jego stronę
jakby się wcale nie chciało,
pomalutku,
na bardzo obrażonych łapach.

I żadnych skoków pisków na początek. 



Nie mam żalu do wiosny,
że znowu nastała.
Nie obwiniam jej o to,
że spełnia jak co roku
swoje obowiązki.

Rozumiem, że mój smutek
nie wstrzyma zieleni.
Źdźbło, jeśli się zawaha,
to tylko na wietrze.

(...) 

Przyjmuję do wiadomości,
że - tak jakbyś żył jeszcze -
brzeg pewnego jeziora
pozostał piękny jak był.

(...) 

Potrafię sobie nawet wyobrazić,
że jacyś nie my
siedzą w tej chwili
na obalonym pniu brzozy.

(...) 

Niczego nie wymagam
od toni pod lasem,
raz szmaragdowej,
raz szafirowej,
raz czarnej.

Na jedno się nie godzę,
Na swój powrót tam.
Przywilej obecności -
rezygnuję z niego.

Na tyle Cię przeżyłam
i tylko na tyle,
żeby myśleć z daleka 



Te dwa wiersze, to chyba dwa fragmenty poezji, które tak niesamowicie dotykają duszy czytelnika, dają pojecie o bezbrzeżnym smutku i pustce, jak rzadko, niewiele jest takich tekstów, które tak smucą i tak obrazowo przemawiają, chociaż są tylko wierszem. Tylko, czy w tym przypadku AŻ. 



Czy cytat który mnie uwiódł: „Tymczasem tak naprawdę humor to wielki smutek, który potrafi dostrzec rzeczy śmieszne.” 

Albo wybornie, ironicznie o mężczyznach i kobietach: „Mężczyzna miał poglądy – kobieta nadal tylko widzimisię, odpowiednikiem jego silnej woli był jej babski upór, a jego przezorności – jej wyrachowanie, a w sytuacjach, w których mężczyznę zwano taktykiem, kobieta pozostawała intrygantką” 





Jestem kim jestem.
Niepojęty przypadek
jak każdy przypadek. 

Inni przodkowie
mogli byc przecież moimi,
a już z innego gniazda
wyfrunęłabym,
już spod innego pnia
wypełzła w łusce. 

W garderobie natury
jest kostiumów sporo.
Kostium pająka, mewy, myszy poknej.
Każdy od razu pasuje jak ulał
i noszony jest posłusznie
aż do zdarcia. 

Ja też nie wybierałam,
ale nie narrzekam.
Mogłam być kimś
o wiele mniej osobnym.
Kimś z ławicy, mrowiska, brzęczącego roju,
szarpaną wiatrem cząstką krajobrazu. 

Kimś dużo mniej szczęśliwym,
hodowanym na futro,
na świąteczny stól,
czymś, co pływa pod szkiełkiem. 

Drzewem uwięzłym w ziemi,
do którego zbliża się pożar. 

Źdźbłem tratowanym
przez bieg niepojętych wydarzeń. 

Typem spod ciemnej gwiazdy,
która dla drugich jaśnieje. 

A co, gdybym budziła w ludziach strach,
albo tylko odrazę,
albo tylko litość? 

Gdybym się urodziła
nie w tym, co trzeba, plemieniu
i zamykały się przede mną drogi? 

Los okazał się dla mnie
jak dotąd łaskawy. 

Mogła mi nie być dana
pamięć dobrych chwil. 

Mogła mi być odjęta
skłonność do porównań. 

Mogłam być sobą - ale bez zdziwienia,
a to by oznaczało,


że kimś całkiem innym.