Uwielbiam
Jojo Moyes i rzucam się na każdą jej powieść. Gdy zobaczyłam, że rekomenduje
powieść, dałam się na to złapać, chociaż zwykle tak uważam, bo niby wiem, że
marketing, że reklama, że zwykle to bujda. Naprawdę tym razem to było silniejsze
niż ja. Opis mnie intrygował, chociaż przecież zwykle te opisy nie mają wiele
wspólnego z prawdą. Miałam właśnie ochotę na książkę nieoczywistą, taką, która
nie będzie typową komedią romantyczną, a bohaterka niniejszej powieści wydawała
się napisana dla mnie. Nie spodziewałam się czegoś takiego. Jedna z tych
książek, dla których warto zarwać noc… podjęłam nieudolną próbę, jednak koniec
roku szkolnego ma swoje prawa i doczytywałam od rana.
Eleanor Oliphant ma się całkiem dobrze. Skończyła trzydzieści lat, jest filologiem klasycznym, ale pracuje w księgowości, oszczędzając każdego pensa. Nosi niezniszczalny bezrękawnik, ma stały harmonogram posiłków i niechętnie rozmawia z kolegami z pracy. Uwielbia zakupy w Tesco i swoją jedyną roślinę doniczkową. Eleanor doskonale wie, jak przetrwać, ale nie wie, jak żyć. Nie brakuje jej niczego, z wyjątkiem… wszystkiego. Ludzie na ogół mają ją za wariatkę. Są jednak wyjątki – ci, którzy chcą jej pokazać, że życie może być lepsze, nie tylko „znośne”.
Eleanor
Oliphant jest kobietą, która nadaje się, pozornie, na bohaterkę filmu w stylu
brzydula, brzydkie kaczątko, które zaczyna być łabędziem. Ma trzydzieści lat,
od skończenia studiów pracuje w księgowości, gdzie zarabia niewiele, ale wystarczająco
by nie głodować. Skończyła filologię klasyczną, co w obecnych czasach jawi się
albo jako szczyt lamerstwa, albo szczyt hipsterstwa(wszak granica jest
cieniutka). Eleanor jest aspołeczna i dziwna, twarz jej szpeci blizna, a ona
odgradza się od świata szczelnym pancerzem. Jej zachowanie sugeruje zaburzenia
ze spektrum autyzmu, niezwykła drobiazgowość, umiłowanie rytuałów i stałości,
brak umiejętności interpersonalnych. Jedno wyjście na koncert odmienia jej
życie. Spotyka tam mężczyznę, który według niej jest predestynowany by być
miłością jej życia. Eleanor postanawia chwytać szansę, zmienić swój wygląd by
być godną tego wrażliwego, inteligentnego i utalentowanego mężczyzny. Tylko, że
facet jest piosenkarzem, a Eleanor nawet z nim nie rozmawiała, a jednak buduje
zamki na lodzie i snuje wizje przyszłego, wspólnego życia. I wdraża zmiany. Jak
zakończy się to wyzwanie, jakie sekrety kryje przeszłość Eleanor i czy trudno
jest wyjść do świata i do światła.
Bezdyskusyjnie
jest to niebanalna książka, która rozczaruje wszystkich, którzy mają ochotę na
płytką komedię romantyczną. Ta książka jest słodko-gorzka, w stylu Moyes.
Opowiada o sekretach z przeszłości, które nas okaleczają i chociaż z czasem
stają się odległym wspomnieniem, osnutym mgłą niepamięci, to jednak ciernie
tkwią pod skórą i są jątrzącą się raną. Wpływają na nas i ograniczają bardziej
niż widoczne pamiątki takie jak blizny.
Na
początku Eleanor może się jawić jak taki Sheldon Cooper, można pochichotać z
jej rozważań i zwyczajów, bywa urocza w nieznajomości konwenansów, ale z każdą
stroną jest poważniej, jest więcej goryczy. Przeszłość dziewczyny jest
porażająca, samotność i problemy z którymi się mierzyła są wstrząsające. Nikt
jednak nie jest do końca stracony i dlatego ta książka daje nadzieję.
Nie
jest to powieść oparta na schemacie, brzydka dziewczyna z problemami znajduje
pięknego księcia i oto wszystko co było w jej życiu pokrzywione, nagle się
prostuje i nabiera blasku. O nie, to byłoby banalne i słabe. Ta powieść
opowiada o odnajdywaniu nadziei, co nie jest proste, wymaga wysiłku i zapłaty w
łzach. Ignis aurum probat, miseria fortes
Miros – próbą złota jest ogień, a próbą dzielności – przeciwieństwa.
Zapowiada się ciekawie ;) Lubię takie książki i mam nadzieję, że szybko wpanie w moje łapki :D
OdpowiedzUsuńKibicuję Ci, jestem pewna, że się nie zawiedziesz!!
UsuńTak mnie nią skusiłaś, że aż nabyłam. Lubię powieści niosące nadzieję
OdpowiedzUsuń