Piszę
dziś ten niecodzienny tekst, zainspirowana wizytą w Lublinie, otóż wdałam się z
Przyjaciółką w spór, ba w kłótnię porządną na temat ekranizacji, tego co wolno,
a co nie. Przyjaciółka jest kinomaniakiem, nawet kiedyś coś czytała(teraz
raczej pisze), dyskusja zaczęła się od tego, iż jakimś cudem, rozmowa zeszła na
Russela Crowe i Nędzników. A jeśli pamiętacie mój ubiegłoroczny tekst, to
domyślacie się co mam do powiedzenia. Akurat podobną rozmowę, ale o innej
konkluzji, miałam w pracy tydzień temu. Ponieważ, w pracy wyszło, że jestem
normalna i moi interlokutorzy zgadzają się z moją opinią, a przyjaciółka uważa
że jestem przedstawicielem wymarłego już gatunku, ludzi z jeblem na punkcie
książek i wierności im.
Dyskusja,
skupiona była akurat na „Nędznikach”, w tym filmie boli mnie zwłaszcza wycięcie
niektórych scen, które decydują, moim zdaniem, o sensie tej powieści. Bo „Nędznicy”
to coś więcej niż historyjka uciekającego galernika i goniącego go policjanta,
z jakimś wątkiem miłości w tle. To naprawdę głęboka opowieść o odkupieniu,
zmianie i największej życiowej pomyłce. Tymczasem twórcy wycinając z filmu
postać biskupa, kominiarczyka oraz czyniąc
z Javierta tylko zawziętego dziada z urażoną ambicją – tak spłycają ten
film. Ja się na takie zabiegi nie godzę i już!
Próbowałam
się tłumaczyć, że zdaję sobie sprawę iż ekranizacje i filmowe adaptacje, rządzą
się własnymi prawami. Chociaż wielokrotnie szłam na ekranizację z nadzieją, że
zobaczę sobie jakąś fajną scenę na ekranie(np. Walentynki w Komnacie Tajemnic) i wychodziłam, smutna
że producent tego nie pokazał, ale nie wściekła, bo wiem, że zawsze trzeba coś
wyciąć, przemodelować. Nieważne, że mnie dany wątek się podoba, nie da się
pokazać wszystkiego i jeśli coś nie jest kluczowego dla akcji, może polecieć.
Przyjaciółka
stwierdziła, że jestem ostatnim dinozaurem, który ma tak konserwatywne
podejście, filmy są robione dla Amerykanów, a oni nie czytają książek, bo
szukają swoich amerykańskich korzeni. Bo kto dzisiaj czyta Dumasa, Hugo, Tołstoja
itp. Że znowu czepiam się o detale, które nie są do niczego potrzebne, a ja
krzyczę jakby mi ktoś niepodległość wydzierał.
Zgadzam się, że książki czyta
mniej ludzi, niż – niechby – pięćdziesiąt lat temu. Jednak te osoby, które
czytają, odnoszę wrażenie, że liczą potknięcia w scenariuszy, gdy patrzą na
ekranizację.
Zresztą
– nie każda zmiana jest zła, jest kilka książek, których ekranizacja jest
lepsza niż oryginał. Swoją drogą, to ciekawe, czy gdybym nie czytała, umiałabym
się zachwycić „Nędznikami”, „Anną Kareniną” i innymi ekranizacjami, które
wzbudziły we mnie irytację…
I
tak zaczęłam myśleć, myślałam i uznałam, że swoje zdanie mam – nie jestem
dinozaurem :P – znam też sporo Waszych opinii i wydaje mi się, że podzielacie
moją opinię, ale chętnie poczytam co Wy macie do powiedzenia ; )
Cóż....muszę Ci powiedzieć, że moim skromnym zdaniem nie jesteś dinozaurem:) Ja też wiele razy czułam wielkie rozczarowanie ekranizacjami. Nie interesuje mnie, że to ma być film kasowy, chcę zobaczyć na ekranie to, co widziałam w wyobraźni czytając książkę. Chcę poczuć te emocje, odnaleźć chociaż cień opisanej historii. Dlatego od jakiegoś czasu zwyczajnie omijam szerokim łukiem ekranizacje książek i oglądam filmy bez rozczarowania:)
OdpowiedzUsuńMasz takie samo zdanie jak ja, nie jest więc takie skromne ;)
UsuńBoję się, że niedługo oglądniemy ekranizację Potopu, opowiadającą o inwazji na ziemię Marsjan i to też będzie ekranizacja.
Czasami zastanawiam się, czy w ogóle jest sens robić ekranizacje książek, skoro i tak nie da się przekazać w filmie wszystkich ważnych wątków, czy niuansów - chociaż może problem polega na tym, że trzeba mieć naprawdę dobry pomysł na ekranizację, coś więcej niż "zróbmy ładny, kolorowy film, na którym zarobimy". Też często mam wrażenie, że gdybym znała daną historię tylko z filmu, to nie obeszła by mnie ona w ogóle.
OdpowiedzUsuńCo do zmieniania fabuły w filmie, udziwnianie jej/zniekształcania, to zawsze nachodzi mnie myśl, że jak komuś fabuła książki się nie podoba, to po co robi jej ekranizację, dlaczego nie wymyśli własnej historii od a do z?
Amatorka K.
Twoja koleżanka na pewno ma rację, w tym, że ekranizacje są robione dla "Amerykanów" (termin pod który możemy podciągnąć wszystkich tych, którzy nie czytają), ale moim zdaniem to nie wyklucza też tego, że Ty masz rację. Tzn. ekranizacje powinny być lepsze. No, ale nie mogą, bo "taki mamy klimat". Najważniejsze, by wątek miłosny był. Weźmy choć "Zimową opowieść", gdzie wątek miłosny stanowił drobną część książki, a film oparto cały na nim. Weźmy Annę Kareninę, która zyskało miano romansu wszechczasów dzięki filmom, choć romans jest w niej drugoplanowy. Nie wiem jak z Nędznikami, nie widziałam - odrzuciła mnie sama myśl przerobienia tego na musical, a książki nie pamiętam (myślę, coby ją sobie odświeżyć i mnie do tego zmotywowałaś). Czytałaś mój wpis o interpretacjach filmów i książek? To też jest powód dla którego filmy mają dziś tendencję do upraszczania, a nie dosłowności...
OdpowiedzUsuńJestem zdania, że większość ekranizacji mnie rozczarowuje i to dlatego, że często wiele scen jak dla mnie kluczowych zostaje pominiętych jak np. zadanie Hermiony w Kamieniu Filozoficznym. Czułam jakby ktoś obciął film i puścił dalej! Dlatego bardzo mało filmów oglądam.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam :)
Bez biskupa i kominiarczyka cała dalsza fabuła "Nędzników" traci sens. Rzeczywiście zrobili taką ekranizację? Jestem do tyłu. Widziałam ekranizację z Gerardem Depardieu i tam było mniej więcej wszystko, co trzeba.
OdpowiedzUsuńJuż od dawna nie oglądam filmów amerykańskich.
Ich target to 15,16 letni półanalafabeta, tak więc... Dałam spokój.
Natomiast jeśli chodzi o ekranizacje robione przez BBC to zdarza się, że są prawie tak dobre jak oryginał literacki.
Jeśli ekranizacja- liczę zawsze, że jest wierna oryginałowi literackiemu, chociaż z tym można się rozczarować. Zmiany mogą być dobre, ale wtedy przecież można powiedzieć, że to jest adaptacja, a nie wprowadzać ludzi w błąd.
OdpowiedzUsuń