W filmie Nights w Rodanthe Diane Lane wciela się w rolę Adrienne Willis, która chcąc zerwać z pełnym chaosu życiem, znajduje schronienie w nadmorskim miasteczku Rodanthe na jednej z wysp u wybrzeża Karoliny Północnej, gdzie ma zająć się przez weekend gospodą znajomej. Ma nadzieję, że znajdzie tu spokój, którego tak bardzo jej potrzeba, by przemyśleć konflikty rozgrywające się w jej otoczeniu – z niewiernym mężem, który prosi ją o powrót do domu, i z córką, która podważa każdą jej decyzję. Niedługo po przybyciu Adrienne do Rodanthe, gdy w wiadomościach pojawiają się prognozy potężnego sztormu, w gospodzie pojawia się gość – dr Paul Flanner (Gere). Flanner – jedyny gość w gospodzie – wybrał się tu nie po to, by spędzić weekend, lecz by zmierzyć się z własnym kryzysem tożsamości. W miarę zbliżania się sztormu oboje szukają w sobie ukojenia i w jeden magiczny weekend nawiązują romans, który pozostanie na zawsze w ich pamięci.
Jako, że słowne dziecko jestem, jak obiecałam tak uczyniłam. Postanowiłam pooglądać filmy z Richardem G. I tak trafiłam na „Noce w Rodanthe”. Bardzo lubie romanse i książkowe i filmowe, dobrze poprowadzona akcja, potrafi ze mnie morze łez wycisnąć, albo wleźć mi w głowę i siedzieć tam tygodniami. Pamiętam, że w Liceum miałam fazę na Sparksa czytałam wszystko co było i zaczął mnie irytować zbyt rzucający się schemat, zero zaskoczenia, po prostu arlekin.
Książka będąca podstawą tego filmu zirytowała mnie bardzo, a to dlatego że moim zdaniem historia prawdziwej historii miłosnej nie powinna zaczynać się lądowaniem w łóżku zaraz po poznaniu, tak odbierałąm prozę Sparksa w tym momencie, poznał ze sobą bohaterów i szast prast wpakował ich do łóżka.
W filmie ten wątek jest lepiej pokazany, pokazano zbliżenie dwójki ludzi po przejściach, cierpiących, w dołku, którzy wreszcie mają z kim po prostu pogadać. Tutaj pokazano głębie, której w książce nie dostrzegłam, a przynajmniej pamiętam, że jej nie widziałam. Finał tej historii niesamowicie mnie zasmucił. Idealnie wpisuje się w mój nastrój, wprawdzie się nie popłakałam, ale było mi smutno. Moim zdaniem film jest lepszy od „Listu w butelce”, ale słabszy od „Szkoły uczuć”
Też lubię takie filmy :):) Popłakać czasem trzeba :)
OdpowiedzUsuńOglądałam ten film i widzę, że mamy podobne odczucia, także mi się bardzo podobał.
OdpowiedzUsuńNie mogę sobie przypomnieć czy oglądałam ten film czy nie.. Chyba tak,ale nie jestem pewna. Muszę to zrobić jeszcze raz,żeby go sobie całkowicie przypomnieć;)
OdpowiedzUsuńnie jest to rewelacyjne kino ale przyjemnie się ogląda....
OdpowiedzUsuń