Ekranizacja najsławniejszej powieści rosyjskiego pisarza Lwa Tołstoja pod takim samym tytułem. Poznajemy w niej główną bohaterkę Annę Kareninę, żonę starszego, prowadzącego spokojny i stabilny tryb życia urzędnika, który jednak emocjonalnie nie dorasta swej żonie do pięt. Dla niego najważniejsze są pozory składnego życia małżeńskiego i jak najlepsza pozycja społeczna , a zachcianki żony typu- miłość, namiętność, bezpieczeństwo i porozumienie dusz są mu obce. Jedyną pociechą w tym nudnym życiu jest dla Anny jej mały synek, z którym spędza najpiękniejsze chwile. Pewnego dnia spotyka ona na stacji kolejowej młodego oficera, któremu i ona wpada w oko. Szybko nawiązują gorący i szalenie namiętny romans. Niestety, Anna jest mężatką, a Wroński wolnym strzelcem, dlatego to ona musi wyrzec się wszystkiego- męża, dobrej opinii, wstępu na salony, a przede wszystkim- własnego syna, wychowywanego odtąd w duchu nienawiści do matki. Wydaje się że Wroński jest w stanie wynagrodzić jej tą bolesną stratę, ale i on nie pozostaje wobec Anny zupełnie szczery. Dramat Anny, kobiety zbyt wrażliwej, by móc znosić takie cierpienia znajduje swój finał na peronie kolejowym, tam, gdzie poznała swojego kochanka i obietnicę innego życia.
Kiedyś pisałam Wam kilka moich
refleksji o
„Annie Kareninie” z 2012 roku. Film… nie zachwycił mnie…
delikatnie rzecz ujmując. A jak zaczęła się moja przygoda z Tołstojem? Z dekadę
temu, do jakiejś gazety dodali film „
Anna
Karenina” i oglądnęłam. Później nawet napaliłam się na książkę. Niestety,
ani wtedy, ani kilka lat później książka nie znalazła mego uznania. Dopiero w
roku 2012 dojrzałam do tej książki… A dziś oglądnęłam z nudów film od którego
wszystko się zaczęło.
Fabuła filmu jest ociosaną,
topornie fabułą książki. Z debilną i nie wiadomo skąd wyjętą narracją.
Zacznijmy od narracji, bo oto na początku filmu facet ucieka przed wilkami,
wpada do szybu i chwyta się gałęzi, pod nim jest niedźwiedź, nad nim wataha
wilków, a dookoła szczury. Facet dynda na tych korzeniach i mówi, że w tych
strasznych chwilach nie był sam bo towarzyszył mu lęk o Annę Kareninę… (WTF?!) .
Tym facetem jest Lewin(nie Włodzimierz i nie Lenin), zawalistej budowy
mężczyzna, uosabiający nasz stereotyp o rosyjskich schłopiałym szlachcicu.
Lewin jest zacny, ale przypomina prostaka… takiego o!! rosyjskiego Bogumiła,
jest zacny, prawy, skupiony na pracy i wierny uczuciu. Niestety uczuciem tym
obdarzył: śliczną i głupiutką(ale z winy wieku, niż upośledzenia mózgu)
księżniczkę Kitty, żeby nie było różowo, Kitty kocha się w hrabim Wrońskim,
który chyba też odwzajemnia jej afekt, ale niedługo cieszymy się szczęściem
Kitty, bo oto do Moskwy przyjeżdża, szwagierka siostry Kitty – Anna Karenina,
żona wysoko postawionego urzędnika, ma za zadanie uratować związek swojego
brata i siostry Kitti – o wdzięcznym imieniu Dolly. Otóż, brat Anny Stiwa,
zdradził żonę. Wysiadając z pociągu Anna natyka się na Wrońskiego, młodego,
przystojnego, pełnego życia, zupełne przeciwieństwo jej męża. Wroński gapi się
w nią jak sroka w gnat, lekceważy Kitty i jedzie za Anną do stolicy. I tak
zaczynają się dzieje upadku kobiety(a opowiadający to wszystko Lewin jedzie na
wieść, katować się myślą o tym, że Kitty go nie chciała). I o ironio!! O tym,
że Lewin spotkał Annę, dowiadujemy się, na końcu filmu i o ironio!!(znowu)
nawet nie rozmawiali. Całą ta konstrukcja nabiera przez to rysów parodii.
Jeśli porównamy tę wersję do tej
z 2012 to mamy przed sobą arcydzieło, ale tylko dlatego, że ta teatralna wersja
jest tak denna, że szok. Film, który
dostajemy, jest płytki, Anna Karenina
to ciężka, do zekranizowania książka, opowiada o psychologii, niejednoznacznych
postaciach, to nie jest tylko historia odrzuconego wieśniaka i kobiety, która
zdradza męża.
Niestety ten film właśnie o tym
opowiada. Nie opowiada nawet o miłości, owszem to słowo pada, odmieniane przez
różne przypadki, ale ja nie widzę, żeby Anna kochała Wrońskiego, on jest
przeciwieństwem jej męża, ot tyle. Za to fajnie widać to na przykładzie
hrabiego. On początkowo jej pożąda, później ona go odtrąca, co wzmaga jego
chcicę… ale w końcu on się w niej zakochuje. Bean świetnie zagrał, samym
sposobem patrzenia… i to był detal, który zwrócił moją uwagę tym razem… Anna
pod koniec jest irytująca. Wrońskiego mam ochotę przytulić. Sean jest jednak
świetnym aktorem… zagrał autentyczny ból…
Muszę się zabrać za jeszcze
starszą wersję Anny.
42/52
* opis i plakat - filmweb
Ja na razie próbuję przebrnąć przez najnowszą wersję...
OdpowiedzUsuńojjjj to współczuję...
UsuńAnna Karenina jako książka bywa genialna, jej ekranizacja, ta z Kira jest, no cóż nie boje tego słowa użyć, idiotyczna. Sophie Marceau pasuje mi do Anny trochę bardziej, choć najbardziej chciałabym w tej roli zobaczyć Belucci. Najstarsza ekranizacja jest chyba z Gretą Garbo? A tak już całkiem na marginesie to mnie tez Lewin Bogumiła przypominał i strasznie mnie wkurzał ;)
OdpowiedzUsuńSophie jest lepszą aktorką, ma w sobie powagę, godność szacownej mężatki, a nie jest jak Anna Keiry rozchichotaną idiotką. Nie widziałąm tej z Garbo, czaję się na wersję z Vivien.
UsuńLewin jest ruskim Bogumiłem, postanowione :)) chociaż mnie Bogumił nie wkurzał :P
Od dawna zbieram siły, by zmierzyć się z powieścią w formie papierowej. Dopiero później chciałabym porównać ją z filmem.
OdpowiedzUsuńu mnie najpierw był film...nie wiem czy to dobrze, bo chciałam później mieć powieść specyficzną, będącą odzwierciedleniem filmu... a jednak książka i film w pewnym momencie się rozmijają.
UsuńSzczerze mówiąc, ani nie czytałam książki, ani nie oglądałam filmu. Ale powieść mam zamiar w najbliższym czasie przeczytać (chyba, że w trakcie polegnę...).
OdpowiedzUsuńKsiążka jest trudna... ale w końcu się do niej dojrzewa, mając 16 lat byłam za młoda i za głupia, przeczytałam dopiero mając ćwierćwiecze na karku :P
UsuńPani Kasiu, dziś odkryłam Pani bloga, więc proszę wybaczyć, że czymś się podzielę. Teraz czytam małą książeczkę Romy Ligockiej "Wszystko z miłości", o której trochę mniej się mówi, a szkoda. Są to krótkie opowiadanka z głęboką myślą. Tytułowe- "Wszystko z miłości" dotyczy właśnie Anny Kareniny i jej tragicznej miłości. Roma Ligocka nawiązuje do tego uczucia i tłumaczy pięknie. Polecam, proszę poszukać tę książkę, a może już Pani czytała? :) Pozdrawiam.
OdpowiedzUsuńDziękuję!! Nie słyszałam o tej książce a dzięki Pani WIEM, że na pewno MUSZĘ przeczytać :))
UsuńKsiążeczka mała, niepozorna, nie krzyczy do nas. Są w niej króciutkie felietony, pełne mądrości, Różne oblicza miłości- miłości platonicznej, tragicznej, miłości do rzeczy, pamiątek, gdzieś głęboko schowanych, do miejsc, do dziecka, rodziców, ludzi w ogóle, no i do siebie samych, bo to jest fundament wszystkiego. Warta uwagi.
OdpowiedzUsuńO kurczę, brzmi baaardzo super... muszę ją mieć... niech tylko wypłacza przyjdzie.
UsuńDziękuję!!